Nie jestem żadną bestią
Cel w życiu Marek znalazł już dawno. Ma jeszcze fach w ręku i stabilną robotę. Całkiem sporo jak na kogoś, kto był pozbawiony wolności prawie 40 lat i jako jeden z nielicznych opuścił ośrodek w Gostyninie.
– Na początku zawsze jest słowo.
Marek cytuje Biblię, dopalając papierosa przed dworcem głównym w Berlinie. Krótkie włosy schował pod czapką, a dłonie w kieszeniach ocieplanej kurtki. Tylko kilka stopni na plusie, z szarego nieba zacina deszcz. Miasto powoli zaczyna przypominać wielką kałużę.
Marek jest w stolicy Niemiec, odkąd wyszedł na wolność. Za dnia klęczy przy gniazdkach jako pomocnik elektryka, wieczorami – z różańcem w ręku jako założyciel grupy modlitewnej. Dwa lata temu wysiadł na dworcu Hauptbahnhof tak jak ja – z małym plecakiem, kilkoma ubraniami i butelką wody. Tyle że ja wpadłem na dwa dni, on – na resztę życia.
Wchodzimy do najbliższej kawiarni, bo pada coraz mocniej. – Drugą osobę można poznać tylko poprzez rozmowę. Trzeba się nad nią pochylić jak nad kamieniem – Marek kontynuuje myśl z ulicy.
Kocha filozofować. O człowieku i Bogu mógłby rozmawiać godzinami. Ale o przeszłości też możemy.
– Mówiłem ci już: nie jestem żadnym potworem. Inaczej by mnie nie wypuścili. Wiesz przecież, że stamtąd raczej się nie wychodzi.
Kafka spotyka Orwella
Marek jest jedną z 13 osób, które wyszły na wolność z Krajowego Ośrodka Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie od początku jego funkcjonowania.
Dla przypomnienia: ośrodek powstał na mocy ustawy z 22 listopada 2013 r. o postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie wobec życia, zdrowia lub wolności seksualnej. Jej inicjatorem był Jarosław Gowin, ówczesny minister sprawiedliwości. Zbliżał się koniec wyroków więźniów, którym w 1989 r. zmieniono karę śmierci na 25 lat. Państwo nie wiedziało, co zrobić z najbardziej niebezpiecznymi. "Ustawa o bestiach", jak ją nazywano, miała rozwiązać problem.
Żeby zostać bezterminowo skierowanym do KOZZD, od początku trzeba było spełniać kilka warunków:
– odbywać prawomocnie orzeczoną karę pozbawienia wolności wykonywaną w systemie terapeutycznym;
– przejawiać zaburzenia psychiczne w postaci upośledzenia umysłowego, zaburzenia osobowości lub preferencji seksualnych;
– wykazywać na tyle silne zaburzenia, że według biegłych zachodziło bardzo wysokie prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa z użyciem przemocy lub groźba jej użycia przeciwko życiu, zdrowiu lub wolności seksualnej, zagrożonego karą pozbawienia wolności, której górna granica wynosi co najmniej 10 lat.
W przypadku wysokiego prawdopodobieństwa (zamiast "bardzo wysokiego") stosuje się nadzór prewencyjny i leczy pacjenta w warunkach ambulatoryjnych - na wolności.
Według początkowych założeń w pierwszych latach do Gostynina miało trafić nie więcej niż dziesięć osób. Obecnie jest w nim 75 pacjentów, a 26 przebywa w filii ośrodka w Czersku.
Od lat biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, Helsińska Fundacja Praw Człowieka i Krajowy Mechanizm Prewencji Tortur alarmują, że w KOZZD łamane są prawa człowieka. Eksperci wielokrotnie wskazywali na przeludnienie, ciągłe kontrole oraz opresyjny regulamin. Przypominali też, że nikogo nie wolno karać dwa razy za to samo przestępstwo.
Prof. Monika Płatek, znawczyni prawa karnego: – Gostynin jest rakiem w organizmie praworządnego państwa. To miejsce, w którym Kafka spotyka Orwella i nie mogą się nadziwić, że Polska wdrożyła podobne rozwiązanie.
– Przede wszystkim to bzdura, że do ośrodka trafiają wyłącznie ludzie wyjątkowo groźni – dodaje Płatek.
Wtóruje jej dr Hanna Machińska, była zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich. – Kiedy powstawał ośrodek, część polityków i dziennikarzy twierdziła, że trafią tam zdeprawowani ludzie. Używano słów pozbawiających ich człowieczeństwa. Mówiono głównie o przestępcach seksualnych. Po pierwsze, nikogo nie wolno dehumanizować. Poza tym kryteria są bardzo nieostre. W KOZZD umieszcza się nieraz osoby, które nigdy nie powinny tam trafić. Na przykład człowieka chorego na schizofrenię.
Machińska podaje też przykład Marka: – Nie uwierzy pan, dlaczego ten człowiek został skierowany Gostynina.
Zobacz także
Dziki na "ence"
– Mówiłem ci już: nie jestem żadnym potworem.
Marek jest za to fanem ciast, więc zamówił sernik i brownie. Kawiarnia przy berlińskim dworcu, za mokrą szybą coraz ciemniej. Marek nabiera powietrza i chwilę się zastanawia. Najlepiej zacząć od początku.
Lata 80., wieś pod Bartoszycami w warmińsko-mazurskim. Ojciec handluje plastikowymi choinkami, mama na rencie. Do wykarmienia siedem gęb (trzech synów i cztery córki), nie starcza do pierwszego. Nastoletni Marek myśli: lepiej kraść niż biedować.
Pierwszy obrabowany sklep, pierwsza knajpa, pierwsza "dziesiona" (artykuł kodeksu karnego odnoszący się do rozboju). Tłumaczy: podchodziłeś do człowieka, waliłeś z zaskoczenia w brzuch albo splot, zabierałeś portfel.
– Pierwszy wyrok dostałem w wieku 19 lat. Myślałem tylko, żeby kraść – opowiada.
Siostry prosiły, żeby przestał. Ojciec krzyczał, że nie chce go znać. Niedługo później zjawił się na widzeniu.
– Miałeś nie przyjeżdżać.
– Odwiedzam syna, a nie złodzieja.
Ledwo Marek wyszedł za mur, zaraz wrócił. Kumple dali cynk, że jest willa do obrobienia – bogate małżeństwo gdzieś wyjechało. Okazało się, że gospodarz jednak jest w domu. Rzucił się na Marka, który zadał mu kilka ciosów rękojeścią noża. Obrażenia były poważne, ale mężczyzna przeżył. Złodzieje uciekli z pustymi rękami.
Marek dostał 15 lat. Potem była jeszcze druga "piętnastka" – głównie kradzieże i rozboje. Łącznie spędził za kratkami 34 lata. Zwiedził tyle zakładów karnych, że nie potrafi zliczyć. Po tym, jak uciekł z konwoju, umieścili go na "ence" – w celi dla szczególnie niebezpiecznych więźniów.
– Byłem dziki i to dosłownie. Doprowadziłem swoje życie do ruiny – ocenia Marek.
Zastanawiam, czy izolowanie takiego człowieka w Gostyninie na pewno jest czymś kontrowersyjnym. Marek chyba odgadł: – Spokojnie, to dopiero część historii.
Odstawia brownie, nachyla się i mówi, żebym słuchał uważnie.
Teraz będzie najważniejsze.
Zobacz także
Najpierw przyszedł Jezus. Potem psychiatra
Rok 1999.
– Panie Marku, proszę opowiedzieć, co dokładnie wydarzyło się w pana celi – prosi dyrektor. Całe więzienie huczy, że u Marka była jakaś gruba akcja.
Po latach powtarza to samo, co wówczas dyrektorowi. Było tak:
1 listopada, dokładnie o godzinie 16.00, spokojnie pił w celi herbatę. Nagle firanka lekko zadrżała, wokół zrobiło się biało. Marek spojrzał w górę. – I właśnie wtedy zobaczyłem Jezusa – przekonuje.
Twarz poważna, ojcowska, trochę niepodobna do tych ze świętych obrazów. Marek dobrze pamięta, że Jezus uśmiechnął się kącikiem ust i powiedział: "Chodź ze mną". Chciał biec, ale cela była zamknięta. Odpowiedział: "Nie jestem jeszcze godzien na twoje przyjście". Wówczas Jezus wzniósł się w jasność i zniknął. Jak tylko Marek wstał z kolan, opowiedział wszystko oddziałowemu, który poniósł dobrą nowinę po całym więzieniu.
Dzień po Jezusie przyszedł do Marka psychiatra.
Zaprowadzono go do pokoju, gdzie czekali wychowawca, psycholog i dyrektor. Gdy opowiadał o objawieniu, nie powiedzieli ani słowa. Później dwa razy skierowali go do szpitala psychiatrycznego, ale lekarze odesłali go z powrotem. Nie stwierdzono choroby psychicznej. Zalecono jedynie pojedynczą celę.
Marek przypomniał sobie o Biblii, którą kupił od współwięźnia na spacerniaku za dwie herbaty:
– Maro, chcesz książkę science fiction?
– Przecież to jest Pismo Święte.
– Ch**a z tego rozumiem. Dla mnie science fiction.
Po swojej wizji Marek się z nią nie rozstawał. – Czytałem dziennie kilkaset stron. Nocami ślęczałem przy lampce, kontemplowałem Słowo Boże – opowiada z szerokim uśmiechem.
Wyczytał między innymi, że "jeden będzie wybrany z tysiąca". W więzieniu było akurat 1200 osadzonych.
Dodał dwa do dwóch.
Zrozumiał, że chodzi o niego.
Taki kozak byłeś, a się rozkraczyłeś
Od czasu objawienia Marek jest przekonany, że więźniowie i strażnicy muszą się nawrócić.
Więzienie też wie swoje: Marek zwariował.
W kółko gada dziwnym językiem o Bogu. Wcześniej cieszył się za kratami szacunkiem – silny, postawny, wysportowany. Teraz zaczepiają go na spacerniaku: "Taki kozak byłeś, a się rozkraczyłeś". Nawet pornosa nie można przy nim odpalić, bo zaraz ględzi, że grzeszą.
– Pamiętam, jak raz strażnik przyprowadził innego więźnia do mojej celi. Ten spojrzał przerażony, zaczął się zapierać rękami i nogami. Krzyczał, że ze "świętym" siedzieć nie będzie. Tak właśnie na mnie mówili: "święty" albo "ksiądz" – wspomina.
Był jeszcze incydent na świetlicy: jeden ze skazanych miał pretensje, że niby Marek puszcza głośno techno. Pomylił go z sąsiadem z celi obok. "Tak ci zaraz je***, że ci ten Bóg z głowy wypłynie". Marek nie ma żalu. Gdy emocje opadły, facet w ramach przeprosin przyniósł mu kawę.
Na przestrzeni lat trafia do kilku zakładów.
Większość współwięźniów go akceptuje. Gorzej ze strażnikami, bo non stop pisze skargi do dyrekcji, napomina, ewangelizuje. Bardzo się wkurzają. – A właściwie nie oni, tylko złe duchy, które siedzą w człowieku – precyzuje.
Im bliżej końca wyroku w 2017 r., tym częściej duchy mówią Markowi, że zamiast wyjść na wolność, trafi do ośrodka w Gostyninie. Początkowo myśli, że tylko go straszą. Przecież nie jest agresywny. Ma nawet pracę w zakładzie karnym: wyszywa ze skóry rękawice, portfele i saszetki. Jest przekonany, że całkiem nieźle sobie radzi.
Dyrektor zakładu karnego ma inne zdanie. W lipcu 2016 składa wniosek o umieszczenie Marka w KOZZD w Gostyninie. Dołącza opinię psychiatryczną i psychologiczną, według której Marek ma "osobowość o cechach nieprawidłowych dyssocjalnych" i "nie można wykluczyć, iż zachodzi co najmniej bardzo wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu zabronionego […]".
Początkowo sąd uznaje, że wystarczy nadzór prewencyjny. Ale po apelacji dyrektora umieszcza Marka w ośrodku.
– Postawili mnie przed jakąś komisją. Dyrektor powiedział, że nie wychodzę na wolność, tylko jadę do Gostynina. Słyszałem już wtedy, że stamtąd się nie wychodzi. Podziękowałem za informację i wyszedłem, o czym miałem z nimi dyskutować?
Tylko Jezusa zapytał w myślach, czemu go tam skierowali.
Zobacz także
"KOZZD w Gostyninie tylko udaje szpital"
W opinii psychologiczno-psychiatrycznej z lipca 2016 r. biegli piszą, że zachowanie Marka w trakcie odbywania kary było "wybitnie naganne". Był skupiony na sobie. Zmuszał innych do modlitwy, wygłaszał religijne tyrady, nie słuchał rozmówców, podporządkowywał sobie innych. Jego poglądy "przesycone były agresją wypowiadaną nie wprost". Nie akceptował opinii odmiennych niż własne.
Najwyraźniej tyle wystarczyło, by uznać, że "nie można wykluczyć, iż istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa", jeśli Marek wyjdzie na wolność.
Według dr Hanny Machińskiej skierowanie go do ośrodka w Gostyninie to "totalny absurd". I nijak się ma do narracji, że placówka powstała dla opuszczających zakłady karne więźniów, przed którymi trzeba chronić społeczeństwo.
– Jako członkini biura RPO zaangażowałam się w tę sprawę. Rozumiem, że zachowanie pana Marka mogło wywoływać zdziwienie. Ale nie potrafię zrozumieć decyzji sądu. Umieszczając takie osoby w ośrodku, wyznacza on normy zachowania, często nie mając do tego właściwych narzędzi ani kompetencji – mówi Machińska.
Przypomnijmy procedurę: przed końcem wyroku dyrektor zakładu karnego składa wniosek o skierowanie osadzonego do ośrodka. Sąd cywilny go rozpatruje, zasięgając opinii biegłych, jak wysokie jest prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa. Możliwe są trzy scenariusze: wypuszczenie na wolność; nadzór prewencyjny oraz bezterminowe umieszczenie w KOZZD.
Machińska: – Sędziowie cywilni byli kompletnie nieprzygotowani do rozstrzygania takich spraw. Zupełnie nie znali materii. Nie umieli zadać właściwych pytań biegłym, wielokrotnie sami nam o tym mówili.
Prof. Janusz Heitzman, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i prezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrii Sądowej: – Określanie prawdopodobieństwa popełnienia przestępstwa to nie zadanie dla lekarza, tylko dla wróżki. Człowieka nie da się sprowadzić do równania matematycznego. W bardzo pokrętny sposób przerzucono odpowiedzialność za bezpieczeństwo publiczne na psychiatrów.
Formalnie KOZZD jest placówką terapeutyczną.
Heitzman kontruje. – To miejsce tylko udaje szpital. Ustawa dała psychiatrii narzędzia, które nie służą leczeniu, a jedynie represji i ograniczaniu wolności. Pomija się m.in. fakt niewyleczalności niepełnosprawności intelektualnej. To wszystko jest winą złej konstrukcji systemu prawnego, braku psychiatrów sądowych w komisji kodyfikacyjnej czy wreszcie rozwiązanie takowej w ostatnich latach.
Dorota Baran, seksuolożka kliniczna i sądowa, która wielokrotnie opiniowała jako biegła w sprawach o umieszczenie w KOZZD. – Mój zespół zawsze stosował zasadę, że skierowanie do ośrodka jest ostatecznością. Zdecydowaną większość pacjentów umieszczono tam zasadnie. Wielu z nich dostawało szansę, ale po prostu jej nie wykorzystało.
– Jednocześnie dochodziły do mnie głosy, że niektóre przypadki budzą zdziwienie klinicystów i że decyzja o skierowaniu tych osób do KOZZD była nieadekwatna.
Zobacz także
Czarna dziura
Marzec 2017 roku.
Wiozą Marka przez las. Koła lekko podskakują na nierównej drodze. Jeszcze tylko kilka kilometrów.
Marek siedzi spokojnie w asyście policjantów. Jest ich dwóch czy trzech? Świeci słońce czy pada deszcz? – Możesz nie wierzyć, ale nie umiem powiedzieć. Przez lata chciałem wyprzeć tamten dzień z pamięci. W dużej mierze się udało – zaznacza.
Zamiast scen pełnych detali, ma w głowie jedynie krótkie migawki.
Wysoki mur. Metalowa brama. Dziedziniec. Długi korytarz. Przestrzeń z kanapą i telewizorem udająca salon. – Najbardziej zaskoczyły mnie różowe ściany i pstrokate kolorowe obrazy. Pierwsza myśl: trafiłem do jakiegoś dziwnego szpitala psychiatrycznego.
Zamiast o przestrzeni Marek woli mówić o ludziach. Zaznacza na wstępie: część z nich to osoby bardzo mocno zaburzone, nie da się nawet z nimi normalnie porozmawiać. Robili "bardzo brudne rzeczy", których nic nie może usprawiedliwiać. Marek sam uważa, że powinni przebywać w izolacji.
– Z drugiej strony w każdym od początku starałem się zobaczyć człowieka.
Śpią w ośmiu w jednej sali na piętrowych łóżkach. Z Grześkiem (zamordował rodziców) Marek gra czasem w szachy. Nieraz wychodzi z niego straszny nerwus, ale na ogół potrafi się zachować.
Z Michałem (brutalnie zgwałcił starszą kobietę) też da się normalnie pogadać. Na spacerniaku lubi patrzyć w niebo. Odbył wyrok, założył rodzinę, znalazł robotę. Do Gostynina wzięli go z wolności. Do dzisiaj są z Markiem w kontakcie na WhatsAppie.
U Piotrka też zdiagnozowali silne zaburzenia. Długie włosy, świetnie gra na gitarze, na wolności ponoć miał swój zespół. Ciągle ślęczy nad kartką papieru. Śle do administracji pismo za pismem.
Z Mariuszem T., pierwszym i najbardziej znanym pacjentem Gostynina, Marek siedział już w Sztumie. T. trafił za kratki za brutalne zabójstwo czterech chłopców. Cichy, skryty, inteligentny. Godzinami leży na łóżku. – Był jak dryfująca kłoda. Trzeba byłoby ogromnej pracy, żeby taki ktoś mógł wrócić do społeczeństwa.
Ale dotyczy to nie tylko Mariusza. Marek tłumaczy: w Gostyninie trudno się nie załamać. Opisuje rzeczywistość ośrodka na podstawie swoich doświadczeń:
Krok w krok chodzą za tobą strażnicy z pałkami. Dziennie przysługiwała godzina spaceru. Na sali ośmiu facetów. Ciągły rejwach, trudno zebrać myśli. Okna muszą być zamknięte, więc latem duszno jak w saunie. Brak przepustek – początkowo pacjenci KOZZD nie będą zwalniani nawet na pogrzeby bliskich. Pobyt jest bezterminowy. Bardzo wielu wpada w czarną dziurę, traci nadzieję.
– Do personelu nie mam żadnych pretensji. Wykonywali po prostu swoją robotę – mówi Marek.
– Od niektórych "pacjentów" słyszałem, że do więzienia wróciliby na kolanach. Starałem się im opowiadać o Bogu. Ale jak pocieszyć takiego człowieka? Nie powiem mu: "Niedługo wyjdziesz". Nie można nikogo okłamywać – dodaje.
Każdy jego dzień wygląda tak samo: pobudka o siódmej, modlitwa z przerwami na posiłki, godzinny spacer, terapia. Czyta Biblię, Freuda, Lema.
Z czasem uznaje, że pora wyjść ze swoją ewangelizacją poza ośrodek. Szuka w gazetach numerów telefonów, rozsyła do przypadkowych osób SMS-y o Bogu. Na sto wiadomości przychodzi jedna odpowiedź. Ale poznaje coraz więcej osób. Na przykład Karola, który zamieszcza w prasie ogłoszenie o materiałach budowlanych. Najpierw piszą, później często rozmawiają telefonicznie.
Głównie o Bogu. Ale nie tylko. Pewnego dnia Karol zapyta:
– Marek, a ty nie potrzebujesz prawnika?
Po chwili namysłu odpowie, że w sumie by się przydał. A po ponad czterech latach stanie się trzecim w historii KOZZD pacjentem, który wyszedł na wolność.
Zobacz także
Pakuj się, wychodzisz
Ciepły lipcowy dzień 2021 roku.
Tamten dzień Marek potrafi odtworzyć co do minuty.
Rano zadzwonił adwokat.
– Wychodzisz.
– W porządku – rzucił spokojnie, jakby spędził w izolacji kilka dni, a nie prawie 40 lat.
Oddziałowy do 13 kazał się spakować. Marek usiadł na piętrowym łóżku, zaczął wrzucać ubrania do torby. Wśród pozostałych szybko się rozeszło, że Marek jeszcze dziś będzie wolny. Zrobiło się poruszenie, kilka osób na sali go otoczyło.
– Trzymaj się ciepło, Mareczku – rzucił któryś.
Skinął głową, odwrócił się i zniknął. Nigdy nie lubił długich pożegnań. Schodami w dół, byle jak najdalej od tego miejsca. Potem jak na filmach: rozsunęła się brama, słońce zaświeciło mu w twarz.
– Co wtedy myślałeś?
– Nie miałem pojęcia, co dalej. Pytałem: Jezu, co teraz?
Trudno budować nowe życie po latach w izolacji. Na Marka nikt nie czeka. Kilka tygodni przed opuszczeniem ośrodka jeden ze znajomych pisze, żeby przyjeżdżał do niego do Niemiec. Pomoże mu znaleźć mieszkanie i robotę. W sumie czemu nie?
Kilkanaście dni po wyjściu z Gostynina Marek wysiada na berlińskim dworcu głównym.
Mały plecak. Kilka ciuchów. Biblia. Butelka wody.
Nic więcej nie ma.
Papiery muszą się zgadzać
– Skoro z Gostynina prawie nikt nie wychodzi, dlaczego tobie się udało? – pytam go 2,5 roku później.
Według procedur nie rzadziej niż raz na pół roku sąd na podstawie opinii psychiatrów stwierdza, czy konieczny jest dalszy pobyt pacjenta w KOZZD.
27 marca 2020 r. specjaliści pierwszy raz uznają, że Marek może wyjść na wolność. Nie przejawia zachowań agresywnych i wykazuje motywację do pracy terapeutycznej, która może być kontynuowana w warunkach nadzoru prewencyjnego.
– We wrześniu 2020 r. wydano taką samą opinię. I co się wydarzyło? Nic. Mimo że trzech biegłych dwukrotnie stwierdziło, że pan Marek nie powinien już przebywać w Gostyninie – mówi prawniczka Joanna Wysocka-May z kancelarii adwokata Ryszarda Kalisza, pełnomocnika Marka. Na początku sąd dopuszcza jeszcze jedną opinię biegłych. Ona też jest pozytywna. W lipcu 2021 Marek opuszcza ośrodek.
– Abstrahując od tego, że w ogóle nie powinien trafić do KOZZD-u, mamy kolejny absurd. Ośrodek jest wówczas przepełniony, a tymczasem na odzyskanie wolności pan Marek czekał niemal półtora roku – dodaje Wysocka-May.
Według opinii biegłych Markowi pomogła terapia.
Jak informuje sekretariat KOZZD, obecnie ośrodek zatrudnia siedmiu lekarzy (w tym sześciu psychiatrów), 18 psychologów i specjalistów psychoterapii uzależnień oraz 22 terapeutów zajęciowych i pracowników resocjalizacji.
Prof. Monika Płatek ma jednak spore wątpliwości co do terapeutycznego charakteru ośrodka.
– Nie twierdzę, że w tym miejscu nie da się prowadzić skutecznej terapii. Ale panu Markowi pomogło przede wszystkim zaangażowanie kancelarii Ryszarda Kalisza i hałas, jaki zrobiliśmy wokół tej sprawy, m.in. z dr Hanną Machińską – uważa.
– Proszę mi pokazać drugi ośrodek terapeutyczny, w którym za pacjentami chodzą strażnicy mający przede wszystkim chronić obiekt. Rozmawiałam z kilkoma specjalistkami pracującymi w przeszłości w KOZZD. Terapia, łagodnie mówiąc, naprawdę nie jest tam priorytetem.
Po prostu wszystko musi się zgadzać w papierach.
Zobacz także
Prof. Królikowski: nie tak to miało wyglądać
– Czuję gorycz. Nie tak to miało wyglądać – przyznaje prof. Michał Królikowski, były podsekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, współtwórca ustawy, na mocy której powstał ośrodek w Gostyninie.
– Mieli tam trafiać wyłącznie ludzie szczególnie niebezpieczni. Tak się nie dzieje. Sąd dostał wszelkie narzędzia, by kierować osadzonych do KOZZD po odbyciu wyroku w wyjątkowych sytuacjach. Z jakiegoś powodu robi to częściej. W mojej ocenie za często – mówi Królikowski.
Obecny minister sprawiedliwości, a były rzecznik RPO Adam Bodnar po jednej z wizyt w Gostyninie napisał mu SMS: "mam nadzieję, że robisz rachunek sumienia". Odpowiedział, że robi regularnie.
– Jakaś część odpowiedzialności moralnej za to, co spotyka tych ludzi, spoczywa na mnie. Nie uchylam się od tego. Aczkolwiek jeśli chodzi o przesłanki stosowania izolacji, do dziś nie potrafiłbym ich napisać lepiej – podkreśla Królikowski.
Jak zaznacza Królikowski, ustawa powinna określać szczegółowo regulamin ośrodka. Pisał go pierwszy dyrektor placówki.
– Tworzyliśmy ustawę w przekonaniu, że zakład zamknięty ma określony charakter. I że nikomu nie wpadnie do głowy, żeby zatrudnić firmę ochroniarską, a dwóch gości będzie nieustannie chodzić za każdym pacjentem. Albo że na siłowni będą wisieć psychodeliczne rysunki – opowiada były podsekretarz stanu w ministerstwie sprawiedliwości.
Królikowski przypomina, że Trybunał Konstytucyjny analizował ustawę, gdy ośrodek jeszcze nie funkcjonował: – Jestem przekonany, że gdyby ten sam skład prawny oceniał przepisy, uwzględniając praktykę ich stosowania, orzekłby o ich niezgodności z konstytucją.
Jak mówi, odpowiedzialność za to, co dzieje się w Gostyninie, rozkłada się na wiele osób. – Po uchwaleniu ustawa może być poprawiana, poddawana nowelizacji. Można było pewne rzeczy konsekwentnie w niej zmieniać. Tymczasem przez te lata, mimo dostrzeganych problemów i braków, nie zrobiono w tej sprawie nic – kończy.
Obecna dyrektorka ośrodka Agnieszka Jędrzejczak nie zgodziła się na rozmowę do reportażu.
Zobacz także
Trzeba iść do przodu
Za pół godziny odjeżdża mój pociąg, więc zawracamy w stronę dworca. Pytam Marka, czy nie żal mu straconego czasu. Lat spędzonych w izolacji.
Nie żal.
Trzeba patrzeć do przodu. Przyjazd do Berlina okazał się strzałem w dziesiątkę. Dla znajomych z pracy jest po prostu Markiem, a nie "tym z Gostynina". Do jego grupy modlitewnej należy 130 osób. Jedna jest mu szczególnie bliska, ale nie będzie mówił nic więcej.
Co wieczór po spotkaniu grupy rozmawia ludźmi w mediach społecznościowych. Ewangelizuje. Nagrywa filmiki o Jezusie.
Każdego dnia czuje, że jego życie ma sens.
Na zatłoczonym peronie Marek znowu wchodzi w rolę nauczyciela. Tłumaczy: mamy wolną wolę, ale trzeba znaleźć sobie jakiś cel. Każdy ma w życiu zadanie do wykonania.
Zanim znika w tłumie ludzi, ściska mnie mocno jak najlepszego przyjaciela.
Pomodli się, żebym szczęśliwie dotarł do Krakowa i napisał dobry reportaż.
Wszystko w rękach Boga.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski