Nie pamiętam, kto obalał rząd Olszewskiego. Nie widziałem, jak Szczepkowska ogłaszała koniec komunizmu w Polsce. Nie było mnie na świecie, gdy do narodu przemawiał Gomułka. Tymczasem politycy największych partii uważają, że mam na nich głosować nie z powodu ich wizji rozwoju Polski, a dlatego, że przeciwnik zrobił coś nie tak dekady temu.
OD REDAKCJI: Artykuł Patryka Słowika, który przypominamy, został nominowany do Grand Press 2023 w kategorii "Publicystyka".
Mam 35 lat i – na pewno - ktoś nazwie mnie idiotą. Bo wiedzieć, pamiętać, kojarzyć i widzieć należy wszystko. Począwszy od Mieszka I, przez Kazimierza Wielkiego, po Jarosława Kaczyńskiego.
Ale nie wiem, nie pamiętam, nie kojarzę, nie widziałem. Jestem Polakiem, Który Widział Niewiele.
Doceniam rolę historii. Wiem, że warto ją analizować, by móc uniknąć popełnianych dawniej błędów. Zarazem jednak chciałbym, aby historia przestała być maczugą używaną przez polityków do okładania się nawzajem po głowach.
Chcę reform, dzięki którym Polska będzie w XXI wieku nie tylko kalendarzowo, lecz także faktycznie. Chcę – ot, banalne marzenie – by moje dzieci żyły w lepszym państwie niż to, w którym ja żyję. I lepszym niż to, w którym żyli nasze matki i nasi ojcowie.
Wierzę, że nie będę zazdrościł, że ci co po mnie mają lepiej. Tak jak nie zazdrościli ci, co przede mną.
Maniany Chrobrego
Może to już starość, a może zaczynam coraz bardziej przypominać Tutanchamona z tego żartu, w którym po wykopaniu miał w swoich dłoniach tabliczkę z napisem "Za moich czasów było lepiej".
Ale coraz częściej dostrzegam, że ci, od których dużo zależy, zajmują się sprawami nic niewartymi. Tworzą "tematy dnia", wszyscy o nich zażarcie dyskutują, by po jednej, najdalej dwóch dobach je zostawić i zająć się czymś innym – znów najważniejszym. I wszyscy w tę grę gramy, choć intuicyjnie wielu dostrzega, że coś z nią jest nie tak.
Najważniejsi – nie tylko politycy, lecz także szeroko rozumiani ludzie wpływowi – wyzywają się, wymierzają sobie ciosy i rozmawiają nie o przyszłości, lecz o przeszłości. I rozmawiają o niej nie dlatego, że z historii można wyciągać wnioski i zmieniać przyszłość, tylko po to, by sobie dowalić.
Politycy uważają, że mamy na nich głosować nie z tego powodu, że oferują konkretną wizję rozwoju Polski, tylko dlatego, że ich przeciwnik polityczny w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym którymś zrobił coś złego.
Przepraszam uprzejmie, ale w ogóle mnie to dziś nie obchodzi.
Niemniej widzę, że aby móc skrytykować Kaczyńskiego, trzeba przeprowadzić analizę rządów Tuska. By powiedzieć coś złego o Tusku, trzeba wspomnieć o Millerze, ewentualnie o pierwszych rządach Kaczyńskiego. A gdybym chciał – choć, rzecz jasna nie chcę, bo ich nie widziałem – odnosić się do rządów Gierka, to bez wspomnienia o tym, co było za Bieruta, wyszedłbym na nieuczciwca. A skoro jesteśmy już przy Bolesławach, to trzeba przecież wiedzieć i pamiętać, jakie maniany odstawiał Chrobry.
Zwrócenie uwagi na jakikolwiek kłopot, jakąkolwiek kwestię społeczną do rozwiązania, kończy się w najlepszym razie pytaniem "Czy masz lepszy pomysł?", w gorszym - "Gdzie byłeś, kiedy...?".
A ja lepszego pomysłu nie mam. Jestem Polakiem, Który Widział Niewiele. I pewnie nie byłem tam, gdzie ponoć być powinienem. Być może dlatego, że uczyłem się wtedy w szkole podstawowej do kartkówki z biologii. Albo byłem w liceum i – o, dziwo – wciąż nie analizowałem w mediach rozwiązań ustawowych i politycznych systemu emerytalnego, mieszkalnictwa, energetyki. Albo po prostu byłem dorosły i byłem w pracy bądź na urlopie i nie śledziłem z zapartym tchem walki na krajowym politycznym poletku.
Za potrzebą
Tematy na politycznych radarach długo się nie pojawiają, potem nagle są, by po chwili zniknąć. Dziś żadna chcąca uchodzić za poważną partia nie może nie wspomnieć o mieszkalnictwie, potrzebie zapewnienia Polakom – jeju, co za wytarty frazes – dachu nad głową.
Czytam więc o tych kredytach na dwa procent, na zero procent, o zdolnościach kredytowych, które będą większe, i – oczywiście – o tym, kto w przeszłości nie zbudował tego, co zbudować powinien.
Widzę już oczami wyobraźni te apartamentowce. Każdy z ogródkiem, miejscem na zrobienie grilla z polskiej kiełbasy, a nie z zagranicznego robactwa, z podziemnym garażem, gdzie miejsc starczy na wszystkie samochody świata, z często dwoma łazienkami na rodzinę.
A po chwili dostaję od swojego mózgu maczugą w łeb. Przypominam sobie, że w grubo ponad milionie polskich domostw nie ma łazienki. A w niespełna 900 tys. brakuje podstawowej toalety, czyli sedesu i umywalki.
Oznacza to, że bez dostępu do toalety żyje w Polsce ok. 2,5 mln ludzi.
Tak, wiem, trudno w to uwierzyć pozostałym trzydziestu paru milionom, które od urodzenia przyzwyczaiły się nie myśleć w kategoriach luksusu o miejscu, w którym można się spokojnie załatwić.
Dla jasności: nie oczekuję nagród dziennikarskich za odkrycie Ameryki, że w Polsce nadal występują nierówności społeczne. Nie mówię też, że nie należy budować nowych mieszkań – bo budować należy.
Zastanawiam się jedynie, dlaczego dziś w Polsce miliony Polaków nie mają kibla. Wiem ze statystyk, że dawniej też nie mieli. Ale mnie to nie pociesza.
Komunistyczny relikt
Mam ten komfort, że mam mieszkanie. I to takie z łazienką. Ot, zwyczajny lokal w spółdzielni mieszkaniowej, jakich wiele.
W zasobach spółdzielczych – choć też niektórym może być ciężko w to uwierzyć – mieszka od 8 do 10 mln Polaków. Ilu dokładnie, nikt nie wie, bo nikt tego właściwie nie liczy. Tak się jakoś złożyło, że gdy kilkanaście lat temu zaczęto w spółdzielniach wprowadzać różne opłaty zależne od liczby osób zamieszkujących lokal, liczba tychże osób istotnie się zmniejszyła. Czy rzeczywiście ludzie się wyprowadzili, czy sfałszowali dane, by mniej płacić? Nie widziałem, nie wiem. Choć się domyślam.
Ale dajmy już temu spokój. Czy 8 mln ludzi, czy 10 mln – nie ma to większego znaczenia. Wiadomo bowiem, że ogrom.
Tak się składa, że o spółdzielczości mieszkaniowej piszę od lat. I przez te wszystkie lata żadna władza polityczna – ani centralna, ani lokalna – nie zrobiła nic, by spółdzielnie mieszkaniowe przestały kojarzyć się z patologiami, oszustwami i udzielnymi księstwami napasionych prezesów. Politycy wielokrotnie mówili o przeszłości i o złych działaniach swoich poprzedników. Ale nikt nic dobrego nie zrobił, by było lepiej w przyszłości.
Spółdzielnie wiele lat temu zostały wyjęte spod jakiejkolwiek państwowej kontroli. Uznano, że lepiej będzie, gdy kontrolować prezesów będą ich starsi koledzy, najczęściej byli szefowie kooperatyw. I choć każdy wiedział, jak to się skończy, wszyscy dziś udają zaskoczonych.
Dlatego dzisiaj niemal wszyscy chórem krzyczą, że spółdzielnie to złodziejskie organizacje, relikt komuny, do natychmiastowego rozwiązania. Krzyczą tak politycy, krzyczą sami spółdzielcy. Jest moda na wspólnoty, w których – jeśli nie zmieni się podejście do zarządzania kooperatywami – pozostanie większość grzechów spółdzielczości.
W końcu łatwiej coś upodlić, rozwiązać niż naprawić i zreformować. Jak? Nie wiem, jestem Polakiem, który widział i wie niewiele.
Bez reformy
Znajomy lekarz (dzięki czemu jestem w klasie średniej, bo ponoć klasę średnią definiuje się poprzez znajomość z co najmniej jednym lekarzem) spytał się mnie, czy kojarzę jakąś reformę z zakresu systemu opieki zdrowotnej wprowadzoną w ostatnich latach.
I, słowo daję, nie kojarzę. Pomysł na oddłużanie szpitali upadł. Pomysł na wprowadzenie jakości w leczeniu pacjentów upadł. Pomysł na zmiany w refundacji leków upadł. Były pomniejsze zmiany, czasem nawet istotne dla pewnych grup pacjentów, ale kompleksowej reformy nie przeprowadzono.
Nawet gdy pojawiały się pomysły reform, wszystko kończyło się klapą. My zaś co pewien czas słyszymy, że Narodowy Fundusz Zdrowia jest zły, lepsze były kasy chorych. Ktoś inny zaś odpowiada, że pamięta kasy chorych i mimo wszystko Narodowy Fundusz Zdrowia lepszy. Ja nie wiem, nie pamiętam.
Wiem za to – bo to wynika ze statystyk – że kolejki do lekarzy się zwiększają, zamiast zmniejszać.
Wiem, że w kolejce do neurologa dziecięcego trzeba czekać ponad 5 miesięcy. Do neurochirurga – ponad 10.
Wiem to zresztą dzięki prywatnej inicjatywie i twórcom Barometru WHC, bo państwo nie jest zainteresowane sprawdzaniem, czy sytuacja się poprawia, czy pogarsza. Decydenci wolą nie wiedzieć.
Wiem też, że prywatna opieka abonamentowa zjada swój własny ogon. Coś, co miało być ulgą i dla systemu opieki publicznej i dla setek tysięcy pacjentów, stało się nieudaczną protezą.
Dziś, gdy zadzwonię do IksMedu, usłyszę, że dla mnie, jako klienta IksMedu, kardiolog czasu nie ma. Gdy zadzwonię do tego samego IksMedu i powiem, że mogę wydać 350 zł, zostanę przyjęty tego samego dnia.
Kilka tygodni temu Ministerstwo Zdrowia obwieściło wszem wobec, że pieniądze już nie ograniczają dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej.
To prawda, ale pod jednym warunkiem: że ktoś te pieniądze ma.
Przypadek życia
To, co dziś w istotnej mierze decyduje o ludzkim życiu i śmierci, to kod pocztowy. Może się zdarzyć, że ludzie chorzy na te same choroby, będący w podobnym wieku, w podobnej kondycji fizycznej i psychicznej pożyją 10 lat dłużej, jeśli urodzili się we właściwym powiecie.
Wiele zależy od tego, czy powiodło im się w życiu na tyle, by mieć sprawny samochód, pieniądze na benzynę i móc dojechać do lekarza. A czasem – kilkaset zł w portfelu, które można wydać na coś, czego publiczny system nie zapewnia.
Dużo zależy od tego, czy z miejscowości, w której ludzie mieszkają, nadal jeździ autobus do większego miasta, czy lokalny PKS już zbankrutował i czy prywatnym przewoźnikom opłaca się jeździć na danej trasie czy nie.
Można bowiem reformować system opieki zdrowotnej w najlepszy możliwy sposób, można opowiadać o potrzebie profilaktyki w nieskończoność, ale kluczowe jest to, by obywatel w ogóle do lekarza trafił.
Raptem kilka miesięcy temu głośno było o upadłości likwidacyjnej PKS Radom, który nie był w stanie spłacić 2 mln zł zadłużenia.
Niemal równocześnie w Radomiu oddano do użytku port lotniczy. A poseł z okręgu radomskiego, przedstawiciel władzy, na pytanie o to, jak ludzie mają jeździć z Radomia i do Radomia, zasugerował, że samochodami.
Fakty są takie, że tzw. komunikacyjne białe plamy w Polsce się rozrastają, a nie – maleją.
W 2021 r. w ramach pozamiejskiej komunikacji autobusowej zrealizowano połowę tzw. osoboprzejazdów w stosunku do ich liczby w 2018 r. I zanim ktoś powie, że to efekt pandemii koronawirusa, to spieszę nadmienić, że w innych środkach transportu odbicie pocovidowe w 2021 r. było o wiele wyższe.
Z jednej strony mamy luksusowe autokary, które przewiozą nas z jednej miejscowości do innej, byśmy dojechali do kurortu, nacieszyli się urlopem. Takich tras i przewoźników przecież nie brakuje. Kto jechał choćby z Krakowa do Zakopanego, ten wie.
Z drugiej – dziś coraz częściej jazda autobusem z lub do małej miejscowości to forma przeniesienia się w czasie. Rozpadające się busy, w których pościskani ludzie, w tłoku i duchocie, jadą do pracy, do szkoły, do lekarza.
A kolejne połączenia, nieopłacalne dla przewoźników, są ograniczane lub likwidowane. Ot, raptem kilka dni temu posłanka Paulina Matysiak poinformowała, że Zakład Komunikacji Miejskiej w Łasku ogłosił cięcia w kursowaniu linii na trasie Łask-Buczek-Zelów, w tym całkowite usunięcie autobusów w soboty.
Wyobrażam sobie, że w 2023 r. jazda do szkoły lub pracy z wielu miejscowości wygląda podobnie jak wyglądała 40 lat temu. Nawet autobusy są te same, tyle że starsze. Ale – jak już ustaliliśmy – nie wiem, nie widziałem.
Jak to powinno wyglądać? Nie wiem, jestem Polakiem, Który Widział Niewiele.
Absurdalna pomoc
Podobno Stanisław Bareja w swoich filmach idealnie oddawał absurdalny klimat życia w Polsce lat 70. i 80. XX wieku. Filmy znam, oglądałem, większość mi się podoba. Co do tego, że oddają klimat życia w Polsce sprzed półwiecza - wierzę na słowo; sam nie widziałem.
Dziś przyjęło się mówić, że "Bareja by tego nie wymyślił".
I gdy idzie o rzeczy zabawne, ale w gruncie rzeczy błahe - jak choćby to, że ochroniarz marszałka województwa małopolskiego siedzi w szafie, o czym pisała kilka dni temu Interia - uśmiecham się.
Gorzej, gdy absurdy niszczą ludzkie życie.
Przykładowo w 2023 r. w Polsce próg skrajnego ubóstwa dla rodzin jest wyższy niż granica pozwalająca skorzystać z pomocy społecznej.
Innymi słowy: ludziom, którym brakuje pieniędzy na wszystko - na mieszkanie, na żywność, na najtańszą odzież i obuwie, na leki - są zbyt bogaci, by otrzymać zasiłek od państwa.
Stało się tak dlatego, że minimum egzystencji jest wartością faktyczną. To znaczy nie ma znaczenia, co ktoś powie ani czy zmieni rozporządzenie, czy nie zmieni – liczy się to, ile biedni ludzie wydają. Po prostu państwowy Instytut Pracy i Spraw Socjalnych to rokrocznie sprawdza i informuje, jak wygląda rzeczywistość.
Progi uprawniające do skorzystania z pomocy społecznej są zaś zmieniane raz na trzy lata. A gdy minister rodziny uzna, że aktualizować nie warto, nie będą aktualizowane wcale.
Zmian jednak nie ma co się spodziewać. Rząd informuje bowiem, że coraz mniej Polaków korzysta z pomocy społecznej. Ma to, jak rozumiem, dowodzić, że w Polsce jest lepiej. Tymczasem skrajnie ubogich po prostu zakwalifikowano do zbyt bogatych.
Ogólnie: tego, jak dziś wygląda w Polsce system opieki społecznej, nawet Bareja by nie wymyślił.
Spójrzmy choćby na osoby bez prawa do emerytury, pobierające zasiłek stały z tytułu wieku. Dostają maksymalnie "oszałamiające" 719 zł miesięcznie.
Jak mówiła mi pewien czas temu pracująca w ośrodku pomocy społecznej Natalia Jungrav, jako że każdy doskonale wie, że nie da się za to przeżyć w mieście i niełatwo na wsi, pracownik socjalny może – oczywiście po przeanalizowaniu sytuacji – przyznać dodatkowe zasiłki celowe: na prąd, na gaz, na żywność, na leki, na środki czystości.
Spytałem wtedy, czy nie lepiej byłoby od razu dawać np. 1300 zł. Jungrav odpowiedziała, że pewnie, iż byłoby lepiej. Wtedy pracownicy socjalni nie spędzaliby też wielu godzin swojej pracy na pytaniu miesiąc w miesiąc ludzi o to, czy dalej potrzebują jeść i prać ubrania. Mogliby poświęcać czas potrzebującym, a nie – wypisywać papiery.
Ale nic się nie zmieniło. Minister rodziny podobno nawet się po lekturze naszej rozmowy obraziła – nie wiadomo na kogo – bo wyszło, że nie jest dobrze, a przecież z ministerialnych slajdów wynika, że jest wspaniale. A skoro jest wspaniale, to nie trzeba nic robić.
A co zrobić? Nie wiem, jestem Polakiem, Który Widział Niewiele.
Od ściany do ściany
System emerytalny to oddzielny temat. Dziś poruszamy się pomiędzy skrajnościami. Jedni dają kolejne świadczenia socjalne i nazywają je emeryturami, choć emeryturami one nie są. Drudzy nawołują do likwidacji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, który części Polaków jawi się jako naczelne siedlisko wszelakiego zła.
Ostatnia duża reforma emerytalna weszła w życie niemal ćwierć wieku temu. Kłopot z nią polegał na tym, że była skrajnie głupia, bo postanowiono częściowo sprywatyzować system, ale w taki sposób, że koszty tej prywatyzacji przez dziesięciolecia ponosiło i miało dalej ponosić państwo. Miały być wczasy na Bali, a skończyło się na moczeniu przez emerytów nóg w balii.
Inna rzecz, że dzisiaj nie pozostało już wielu obrońców tamtej reformy. Została ona sierotą.
Była też reforma mniejsza, choć dla wielu dotkliwsza, czyli podniesienie wieku emerytalnego. A potem obniżenie wieku emerytalnego, żeby było, jak było.
Dziś zaś mamy skupianie się jedynie na tych kilku liczbach, za to nie mamy dyskusji o tym, jak powinien wyglądać w przyszłości system emerytalny.
Warto zaś spojrzeć na liczby w szerszym ujęciu. Otóż z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w 2021 r. osób w wieku produkcyjnym (czyli w wieku od 18 roku życia do 59 lat dla kobiet oraz 64 lat dla mężczyzn) było w populacji Polski 59,1 proc. Ludzi w wieku poprodukcyjnym było 22,6 proc.
Czy to dobrze, czy źle? Wystarczy spojrzeć na statystyki z 2010 r. Wówczas osób w wieku produkcyjnym było 64,4 proc., zaś w wieku poprodukcyjnym – 16,8 proc. A w 1990 r. w wieku poprodukcyjnym było 12,8 proc. polskiego społeczeństwa.
Odsetek emerytów i rencistów wzrósł więc na przestrzeni 11 lat o niemal 6 punktów procentowych, a na przestrzeni 30 lat – niemalże dwukrotnie.
W kolejnych latach sytuacja będzie się pogarszała, a nie poprawiała. Czyli będzie więcej ludzi starych na emeryturze niż młodych pracujących.
Odpowiedzią na to nie są tzw. 13. i 14. emerytura – to bowiem protezy, które nijak nie zmieniają całego systemu. To jedynie dosypywanie kasy do skrajnie niskich świadczeń; sprawa do wykonania dla rządzących łatwa, ale nie można tak w nieskończoność.
A co jest odpowiedzią? Nie wiem, jestem Polakiem, który widział i wie niewiele.
W przyszłość
Najwyższy czas na to, by rządzący wzięli na swoje barki wyzwanie znacznie poważniejsze niż wymyślenie nazwy dla kolejnego świadczenia: opracowali kompleksowy program demograficzny. To zadanie na lata i nie przyniesie korzyści politycznych. Być może dlatego władza się do tego nie pali.
Ale to coś, co wcześniej czy później zrobić trzeba. W przeciwnym razie za kolejne 10 lat na jednego seniora będzie pracowało dwóch obywateli. A za lat 25-30 relacja będzie jeden do jednego.
Ale aby zadbać o demografię, trzeba zadbać też o dostępność żłobków, przedszkoli, szkół. Trzeba zadbać o to, by ludzie byli przekonani, że gdy poślą swoje dziecko do publicznej szkoły, wyjdzie z niej mądrzejsze, a nie – przemęczone i głupsze.
Absurdalne są sytuacje, w których kilkulatkowie chodzą do szkoły na trzy zmiany, a kilkunastolatka nie ma kto uczyć, bo brakuje nauczycieli.
Politycy powinni pamiętać, że powszechny, gwarantowany konstytucyjnie dostęp do edukacji to prawo edukacji na odpowiednim poziomie. Nie – gorszej niż ta, którą można kupić za kilka tysięcy zł w prywatnej szkole.
Tak się składa, że wielu moich znajomych posyła teraz dzieci do szkół podstawowych. Raz za razem słyszę, że wybierają szkoły prywatne. Bynajmniej nie dlatego, że są snobami, tylko już nie wierzą, że ich dziecko po publicznej placówce będzie miało równy start w życiu z dzieciakami po szkołach prywatnych.
Czy się mylą? Nie wiem, nie znam się.
Tanie państwo
Wiem za to, że nauczyciele zarabiają za mało. W ogóle pracownicy budżetówki zarabiają za mało.
Kilkanaście tygodni temu opisywałem, że Kancelaria Prezesa Rady Ministrów szuka nowego pracownika, który zajmie się najtajniejszymi z tajnych polskich dokumentów i oferuje za to 5080 zł brutto miesięcznie.
Taka osoba, zgodnie z rządowym ogłoszeniem, będzie wykonywała czynności kancelaryjne przewidziane dla materiałów niejawnych, obsługiwała stanowiska niejawnych systemów teleinformatycznych państwa, przyjmowała i przekazywała uprawnionym osobom materiały, przechowywała klucze do metalowych szaf znajdujących się w KPRM i – wreszcie – proponowała zmiany przepisów, by jeszcze lepiej chronić państwowe tajemnice.
Kandydaci musieli mieć poświadczenie bezpieczeństwa upoważniające do dostępu do informacji o klauzuli "ściśle tajne". Mile widziane było też poświadczenie upoważniające do dostępu do informacji o klauzuli "Cosmic Top Secret", czyli ściśle tajnych dokumentów NATO-wskich, oraz EU Top Secret, czyli ściśle tajnych dokumentów unijnych.
3700 zł na rękę.
W tym samym czasie rząd poinformował, że państwo wydaje mniej na administrację publiczną. Co miało być dowodem na właściwy kierunek działań, a nie niewłaściwy.
Ja zaś – co już pisałem – uważam, że to, ile wydajemy, nie ma kluczowego znaczenia. Ważniejsze jest, co dostajemy w zamian.
Chwalenie się polityków oderwanymi od rzeczywistości danymi, jak wydatkowany procent dochodów czy PKB albo liczba urzędników bądź ich średnia pensja, to skupianie się na rzeczach nieważnych.
Czy możliwe jest bowiem, że w jednych urzędach występują przerosty zatrudnienia, a inne są skrajnie niedofinansowane? Choć już ustaliliśmy, że częściej czegoś nie wiem niż wiem, wydaje mi się to prawdopodobne.
Widzę przecież, jak działają różnego rodzaju oddziały terenowe państwowych inspekcji, gdzie ludzie zarabiają niewiele ponad minimalną krajową i przynoszą czajniki z gwizdkiem do pracy z domu, by napić się też przyniesionej herbaty. I część z nich, w randze inspektorów, walczy z różnej maści bandziorami. Tak było chociażby przez lata w inspekcji farmaceutycznej.
Ale widzę też oświadczenia majątkowe różnej maści miejskich radnych, którzy dorabiają w urzędach na stanowiskach typu "specjalista ds. promocji" po 150 tys. zł rocznie.
Czy jesteśmy pewni, że ograniczanie wydatków na administrację publiczną odbywa się bez szkody dla jakości pracy tej administracji? Ja takiej pewności nie mam.
Wreszcie: czy "zamrażanie" wynagrodzeń korpusowi urzędniczemu to decyzja właściwa, bo będzie taniej, czy niewłaściwa, bo w coraz większym stopniu do urzędów będzie odbywała się selekcja negatywna, a nie pozytywna? Bliżej mi do tego drugiego stwierdzenia.
Ale ponoć – gdy czytam komentarze czytelników – wydatki na administrację publiczną należy ciąć, bo w urzędach jest masa nierobów. Sam tego nie widziałem, więc nie wiem. Chociaż chwila... Widziałem to w filmach u Barei.
Panowie od morałów
Podobno media nigdy nie były gorsze niż są teraz. Jak już ustaliliśmy: nie widziałem.
Ale przyznaję, że rewelacji dziś nie ma. Dziennikarze rzadko piszą o kondycji polskich mediów, bo łatwo narazić się koleżankom i kolegom. A przecież w przyszłości może się okazać, że chciałoby się pracować w innym miejscu i ta obrażona koleżanka lub obrażony kolega będą decydowali o naszej przyszłości.
Można też – w łagodniejszym wariancie – spotkać kogoś na redakcyjnym korytarzu i zapada wtedy niezręczna cisza. Natomiast nieuczciwe byłoby pisać o wszystkim, a nie wspomnieć o kondycji czegoś, co niektórzy szumnie nazywają czwartą władzą.
Kilkanaście dni temu powiedziałem koledze dziennikarzowi, że chcę porozmawiać z kimś mądrym o konflikcie w Sudanie. Spytał od razu, z pewnym niedowierzaniem w głosie: "A to wam się kliknie?!".
Ostatecznie nie porozmawiałem, bo rozmawiali inni koledzy z redakcji. I, tu mówię bez zaskoczenia, "się kliknęło". Bo ludzie nie są wcale głupi i nie szukają informacji jedynie o tym, jakie majtki miała aktorka na premierze filmu bądź czego nie dotykać w hotelowym pokoju, o czym donosi pokojówka z wieloletnim stażem.
Media jednak lubią robić ze swoich odbiorców idiotów. Lubią szukać prostych odpowiedzi na trudne pytania. Nie lubią inspirować.
Inspirować za to niektórych kolegów po fachu lubią inni koledzy po fachu. Kłopot w tym, że ciężko znieść moralizowanie o standardach, gdy moralizuje ktoś, kto żadnych standardów nie przestrzega. Ciężko słuchać o uczciwym relacjonowaniu polityki i niezależności prasy, gdy opowiada o tym ktoś, kto na koszt państwowego koncernu paliwowego poleciał na wakacje, a potem na swoją obronę mówił, że przecież nie zrealizował podczas wyjazdu żadnego materiału dziennikarskiego, więc zachował się uczciwie i bezstronnie.
O tzw. mediach publicznych szkoda pisać. Często widzę porównania dokonań obecnych "wirtuozów" do czasów PRL-u. Nie wiem, jak było w PRL-u, nie widziałem. Ale jeśli podobnie jak obecnie, to musieli wtedy mieć okrutnie siermiężną propagandę. Aż ludziom, którzy oglądali telewizję 50 lat temu, trochę współczuję.
Boję się, ale wierzę
Mógłbym tak jeszcze długo, ale nie o to chodzi. I tak przecież napisałem już zbyt wiele razy, że czegoś nie wiem, nie pamiętam, nie widziałem. Wystarczająco dużo, by z łatwością przyszło napisanie komentarza typu "To jak nic nie widziałeś, na cholerę tyle piszesz?".
Dla równowagi napiszę więc, co widzę, dostrzegam i pamiętam.
Widzę, że pomimo ogromu moich zastrzeżeń Polska się rozwija; że jesteśmy w innym miejscu niż byliśmy 20 lat temu. I nie chwalę ani nie ganię tu konkretnej ekipy rządzącej. Dużo zrobiliśmy jako Polacy, by żyć w innym, lepszym kraju.
Widzę, że mamy inne problemy. Wiele lat temu, tuż po studiach, chciałem pracować w publicznej instytucji. Przegrałem konkurs z panią, której jedynym doświadczeniem była praca w kiosku. Ale miała też atut: to samo nazwisko co kierowniczka działu, do którego prowadzono rekrutację.
Dziś mógłbym przegrać konkurs o pracę z jakimś Oskarkiem lub Brajankiem z partyjnej młodzieżówki, ale w takiej sytuacji po prostu poszedłbym gdzieś indziej. Pracy nie brakuje.
Dostrzegam, że nie czuję się pod jakimkolwiek względem gorszy, gdy wyjadę do Niemiec, Włoch czy Austrii (i że bez trudu mogę tam jechać). Ba, zauważam wtedy, że Polska ma wiele atutów w porównaniu z tymi państwami. Sami to sobie wyszarpaliśmy.
Jest milion rzeczy, które widzę, nie zawsze rozumiem, ale szanuję.
Tak jak milion tych, które powodują, że mam wrażenie, iż nie odzwyczailiśmy się jeszcze od maczug.
Dlatego boję się, ale wierzę.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl