"Minister swoje, koalicja ślepo popiera, opozycja nieśmiała"
Odfajkowana została debata sejmowa o udziale Polski w wojnie w Afganistanie. Odfajkowana - bo odbyła się, ale nic konkretnego z niej nie wynika. Minister obrony narodowej powiedział swoje: zaprezentował polską koncepcję operacji w Ghazni, będącą w istocie wierną mini-repliką koncepcji amerykańskiej. Koalicja rządząca poparła go w ciemno.
Opozycja nieśmiało próbowała czepiać się szczegółów. I to wszystko, co można powiedzieć o tej sejmowej dyskusji. A przecież udział w wojnie afgańskiej to dzisiaj najważniejsze przedsięwzięcie w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Sejm powinien w tej sprawie odbyć głęboko merytoryczną, a nie tylko polityczną, debatę dużo wcześniej: jeszcze zanim przedstawiciele władzy wykonawczej zaczęli przekraczać Rubikon, prezentując polskie stanowisko na forum międzynarodowym. Mimo to i dziś wciąż jeszcze warto o tym dyskutować, tym bardziej, że idzie tu o wojnę, a nie - jak próbuje rozmyć to sekretarz generalny NATO - o jakieś "działania w warunkach wojenno-podobnych".
Nie można jednak punktem wyjściowym tej dyskusji czynić pomysłów powstałych z zupełnie innej perspektywy, nawet jeśli pochodzą od najpotężniejszego sojusznika. Niestety, mamy z tym właśnie do czynienia: strategicznie podążamy za USA jak za "Panią Matką". Wystarczy tylko pobieżnie porównać (nie mówiąc już o głębszej analizie porównawczej, jaką np. przeprowadzają moi studenci na konwersatoriach) tzw. polską strategię wobec Afganistanu z przygotowanym w czerwcu raportem głównodowodzącego w Afganistanie gen. McChrystala, aby stwierdzić zupełną zbieżność podstawowych założeń tych dwóch dokumentów. Mówiąc najkrócej, polska strategia jest miniaturowym odbiciem koncepcji amerykańskiej: tam gdzie McChrystal mówi o całym Afganistanie i Pakistanie, my mówimy to samo o regionie Ghazni. To nie jest najlepsze. Mało: to jest metodologicznie błędne podejście strategiczne. Nie mówiąc już o tym, że stwarza ono wrażenie chęci prowadzenia jakiejś samodzielnej, "polskiej wojny w Ghazni".
Spójrzmy na najważniejsze założenia: ustalamy swoje cele operacyjne na poziomie polityczno-strategicznym, określamy kryteria ich osiągania, przyjmujemy własne horyzonty czasowe realizacji zadań strategicznych itp. Tymczasem Ghazni nie jest przecież odizolowaną wyspą strategiczną w Afganistanie. Mało tego: nie tylko, że nie jest wyspą, ale nawet nie ma wyraźnych granic strategicznych, które pozwalałyby traktować tę prowincję jako operacyjnie samodzielną. Kluczowe w naszej strategii ustalenie, że w 2013 roku będziemy się wycofywać z Ghazni, bo w tym czasie zaprowadzimy tam bezpieczeństwo i przekażemy odpowiedzialność siłom afgańskim, jest podejściem życzeniowym lub oparciem koncepcji na wróżeniu z fusów.
Przecież bezpieczeństwo w Ghazni nie zależy tylko od naszych działań. Z uwagi na położenie prowincji na przecięciu dwóch ważnych kierunków operacyjnych północ-południe (z Kabulu do Kandaharu) oraz wschód-zachód (jeden z kierunków wyprowadzających do Pakistanu) mamy tam do czynienia nie tylko - a nawet nie przede wszystkim - z przeciwnikiem lokalnym, miejscowym. Zależnie od rozwoju sytuacji w otoczeniu, w sąsiednich i dalszych regionach, przybywać mogą w każdej chwili do Ghazni (według własnego planu lub wypychane z innych miejsc) siły przeciwnika nawet wtedy, gdybyśmy rzeczywiście w jakimś momencie lokalnie ustabilizowali sytuację. Innymi słowy - możliwość opuszczenia Ghazni przez siły międzynarodowe zależy od rozwoju sytuacji w całym Afganistanie, a nie tylko w tym regionie. Dlatego jakieś samodzielne plany dotyczące naszego zaangażowania w Ghazni są zupełnie oderwane od rzeczywistości. Dziwne, że w sejmie tego nie zauważono.
Warto więc sobie uzmysłowić, że jeśli chcielibyśmy rzeczywiście wychodzić z Afganistanu np. w 2013 roku w warunkach obecnie obowiązującej strategii USA i NATO, to będzie to i tak musiał być akt decyzji politycznej uzgodnionej z sojusznikami, a nie decyzji warunkowanej określonymi przez nas kryteriami operacyjnymi dotyczącymi wyłącznie rejonu Ghazni. Dlatego zamiast fikcyjnej własnej koncepcji wobec Ghazni, trzeba w wymiarze politycznym próbować wpływać na jakościową zmianę strategii całego NATO stosownie do polskich interesów, bo obecna już przegrała, a jej kontynuowanie jest dalszym marnotrawieniem sił i środków, i drogą prowadzącą donikąd (pisałem o tym w komentarzu z 8.12 br. pt. Jak wesprzeć USA, ratować NATO i dbać o swoje interesy?)
. W wymiarze operacyjnym z kolei proponowałbym zamiast odruchowego zwiększania liczebności kontyngentu bardziej przemyślane dostosowanie do jego
realnych możliwości obszaru strefy operacyjnej, a w dalszej kolejności rezygnację w ogóle z własnej strefy odpowiedzialności, aby zapewnić sobie większą swobodę decyzji politycznych w przyszłości.
Gen. Stanisław Koziej specjalnie dla Wirtualnej Polski