"Jeść pomarańcze, kiedy tu żydowskie dzieci umierają z głodu, to skurwysyństwo"
Edelman opowiadał też o żydowskich kolaborantach. "Byli tacy, którzy robili z Niemcami interesy. Zarabiali na tym wielkie pieniądze, ale zasilali getto mąką, kaszą, ziemniakami. To była kolaboracja, ale gospodarcza. Myśmy uznali, że to poniżej godności: że jeść pomarańcze, kiedy tu żydowskie dzieci umierają z głodu, to skurwysyństwo. Więc paru zabiliśmy, ale największego - nazywał się Adam - nie, bo był cwańszy. Oczywiście: jedni byli gorsi, drudzy lepsi. Ale też, im więcej było przerzutów z aryjskiej strony, tym niższa była w getcie cena mąki i kartofli, tym więcej ludzi mogło żyć.
Był na przykład taki Weitz. Pochodził z Radomia, mówił świetnie po niemiecku, był garbarzem. I zawarł z Niemcami umowę, że będzie robił szczotki, z których oni maskownice robili. Zarobił na tym kolosalne pieniądze, ale dał Żydom pracę, a większość pieniędzy i tak oddał Bundowi. On zginął. Ale ocalał jego syn i po wojnie zwrócono mu jedną dziesiątą z tego, co dał jego ojciec, bo Orzech i Blum podpisywali mu kwity, że Joint mu wypłaci to po wojnie. Na przykład do 1942 r. był w getcie nocny lokal, gdzie chodzili razem Żydzi i gestapowcy. Nielegalny. I to pod ziemią. Na Nowolipkach, przed takim skwerkiem. To chyba nie był bajzel. Niemcy przychodzili wieczorem, Żydzi za nich płacili - grube pieniądze - i nazajutrz wjeżdżały do getta dwie furmanki kartofli".