PolskaMatki oskarżają profesora o śmierć noworodków

Matki oskarżają profesora o śmierć noworodków


Profesor Jacek Suzin, jeden z najbardziej znanych łódzkich lekarzy, zasiadł na ławie oskarżonych. Został obwiniony o zaniedbania, które spowodowały śmierć 17 noworodków. Nawet jego oponenci przyznają, że to świetny ginekolog i wysokiej klasy fachowiec. Jak więc mógł dopuścić do takiej tragedii?

Matki oskarżają profesora o śmierć noworodków

W tłumie rodziców

Środa, godz. 9, zaraz rozpocznie się pierwsza rozprawa. Na korytarzu łódzkiego Sądu Okręgowego tłoczą się rodzice zmarłych i zarażonych dzieci, wśród nich kobieta z dwoma synkami. Dwuletni Dorian siedzi na wózku, stoi przy nim pięcioletni Adrian. To właśnie on przeżył epidemię w "Madurowiczu". Dagmara Podleśna do dziś nie może zapomnieć o tym koszmarze.

- W szpitalu wmawiali mi, że to ja zaraziłam Adriana - płacze. Mniej szczęścia miała Monika Zając, której córka Wiktoria przeżyła tylko dwanaście dni. - Nigdy nie pogodziłam się z tą tragedią. Nawet jeśli dyrektor zostanie surowo ukarany, nie zwróci mi to dziecka i nie ukoi bólu po jego stracie.

W tym czasie profesor Suzin siedział samotny w końcu korytarza; nikt z rodziców nie próbował mu okazać potępienia. Był spokojny; można było nawet odnieść wrażenie, że nic nie stracił z profesorskiej pewności siebie.

Straszna seria

Szok, wstrząs, tragedia - takie słowa padały, gdy w końcu listopada 2002 roku niewiarygodne fakty ujrzały światło dzienne. O tym, że w szpitalu im. Madurowicza umierają noworodki, "Dziennik Łódzki" napisał jako pierwszy. Prokuratura potwierdziła czarny scenariusz wydarzeń: od stycznia do grudnia 2002 roku w "Madurowiczu" zmarło 17 dzieci, a 73 kolejnych zostało zarażonych bakterią Klebsiella pneumoniae.

Pierwszy zakażony noworodek zmarł 13 stycznia 2002 roku. Kolejne zgony następowały średnio co dwa, trzy tygodnie. Przyczyną tej strasznej serii był fatalny stan sanitarny placówki. Tak twierdzi prokuratura, która przedstawiła Jackowi Suzinowi zarzuty i skierowała sprawę do sądu.

- Gdy pierwsze dziecko zmarło na sepsę, dyrektor w ciągu 24 godzin powinien zawiadomić sanepid, ponieważ sepsa, zwana też posocznicą, znajduje się na liście chorób zakaźnych - mówi prokurator Małgorzata Bieniaszczyk z Prokuratury Rejonowej w Łodzi. Tymczasem oskarżony tego nie uczynił. Nie zawiadomił sanepidu ani po pierwszym zgonie noworodka, ani po następnych. Ponadto dyrektor powinien stworzyć system powiadamiania o takich chorobach. Niestety, nie stworzył.

Jacek Suzin w rozmowie z nami nie chciał komentować zarzutów prokuratury. Także w sądzie oznajmił, że w początkowej fazie procesu, do czasu wysłuchania opinii biegłych, nie będzie odpowiadał na pytania sądu, prokuratora i swojego obrońcy.

Profesor złożył jedynie oświadczenie, w którym stwierdził m.in.: "Zamierzam podjąć w sądzie obronę mojego dobrego imienia. Rozumiem ból i cierpienie rodziców tragicznie zmarłych dzieci. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Proszę o sprawiedliwy proces".

Jak przyjęli słowa Jacka Suzina o bólu i cierpieniu?

- Czekaliśmy na takie słowa od dawna. Jednak czujemy duży niedosyt. Chodzi o to, że w wypowiedzi pana profesora nie padło ani razu słowo "przepraszam" - powiedziała nam jedna z matek.

Przez wszystkie szczeble kariery

Jacek Suzin urodził się 60 lat temu w Rudzie Pabianickiej, leśnym osiedlu na skraju Łodzi; mieszkał przy ul. Słupskiej, chodził do pobliskiego XX LO przy ul. Rudzkiej. Łódzką Akademię Medyczną ukończył w 1971 r. i zaczął pracować w Instytucie Ginekologii i Położnictwa, który najpierw mieścił się w szpitalu im. Curie-Skłodowskiej, a potem został przeniesiony do szpitala im. Madurowicza. W tej placówce Suzin przeszedł przez wszystkie szczeble kariery: od asystenta i adiunkta do szefa, którym został dziesięć lat temu.

Dyrektorem "Madurowicza" był aż do 17 listopada 2006 roku. Tak zdecydował, po długim namyśle, Urząd Marszałkowski, czyli organ nadzorczy szpitala. Nadal jest jednak kierownikiem I Kliniki Ginekologii Operacyjnej i Onkologii Ginekologicznej Uniwersytetu Medycznego w szpitalu im. Madurowicza.

Profesor mieszka - razem z żoną Jadwigą, która też jest lekarzem, oraz 14-letnim synem Nikodemem - w domu jednorodzinnym w willowej dzielnicy Stoki. Jeździ najnowszym modelem mercedesa. Oddany karierze i życiu rodzinnemu, raczej nie udziela się towarzysko.

Zdolni lekarze w "zamrażarce"

W środowisku medycznym w zasadzie nikt nie podważa jego dużej wiedzy i wysokich kwalifikacji z zakresu ginekologii i położnictwa. Nie było na niego skarg do Izby Lekarskiej. Jednak wielu zwraca uwagę na trudny charakter profesora.

- Mimo 60 lat pan Suzin dalej świetnie operuje - zaznacza jeden z lekarzy. - Jednak uchodzi za twardego szefa, bardzo zazdrosnego o swoją sławę.

Zdaniem naszego informatora, przejawiało się to tym, że jeśli ktoś w jego zespole wyrastał na zdolnego fachowca, pan profesor raczej go nie zachęcał, aby przy nim pozostał, lecz wręcz przeciwnie: aby przeniósł się do innej placówki. Wyglądało to tak, jakby nie tolerował pod swoim bokiem konkurencji.

Inny pracujący z nim lekarz potwierdza: - Jacek Suzin długo trzymał swoich młodszych współpracowników w "zamrażarce". Jeśli jakiś lekarz uzyskał drugi stopień specjalizacji i dzięki temu mógł samodzielnie dokonywać zabiegów, pan profesor nie pozwalał. Zwykle wyglądało to tak, że on operował, a pozostali mu asystowali.

Niektórzy w środowisku mają też żal do profesora za jego postawę w latach 80. - Pamiętam, że w czasach stanu wojennego wielu moich kolegów lekarzy, opozycyjnie nastawionych do władz PRL, zostało internowanych bądź było nękanych za swoją postawę. Oczywiście o wyjazdach za granicę na sympozja i stypendia nie było mowy. Tymczasem Jacek Suzin z wyjazdami zagranicznymi nie miał żadnych problemów. Widać, że ówczesna władza mu ufała.

Na wszystko miał czas

W czasie, kiedy jeden po drugim zaczęły umierać noworodki, profesor Jacek Suzin kierował jednocześnie Instytutem Położnictwa, kliniką uniwersytecką, prowadził prywatną praktykę i pełnił wiele innych, poważnych funkcji, m.in. w towarzystwach naukowych. Jednym słowem, był związany z kilkunastoma placówkami i instytucjami. Czy nawał obowiązków pozwalał mu na sprawne zarządzanie szpitalem?

- Na wszystko mam czas - zapewnił nas wówczas zapytany o to prof. Suzin. Musiał znaleźć go także na przewodniczenie Łódzkiemu Oddziałowi Polskiego Towarzystwa Ginekologii, na pracę w Radzie Wydziału Lekarskiego UM, w komisjach egzaminacyjnych na I i II stopień specjalizacji z położnictwa, w Okręgowej Izbie Lekarskiej, w Centrum Diagnostyki i Terapii Laserowej, na opiekę nad siedmioma doktorantami...

Jego ówcześni przełożeni podzielali optymizm profesora, choć "Madurowicz" to nie tylko ginekologia i położnictwo, ale największa w regionie interna z kardiologią.

- Niewielu znam tak dobrych organizatorów, jak Jacek Suzin. Zawsze świetnie przygotowany, profesjonalista, lubi pracować. Potrafi dobrze wykorzystać każdą chwilę dnia - stwierdził Leszek Konieczny, odpowiedzialny wówczas za służbę zdrowia w Urzędzie Marszałkowskim.

Gdy wybuchł skandal, jednoznacznego stanowiska nie zajęło też początkowo Ministerstwo Zdrowia. Ówczesna wiceminister zdrowia Ewa Kralkowska wprawdzie potępiła brud panujący w szpitalu, jednak nie widziała powodu, aby resort się mieszał do tej sprawy. Doktor Kralkowska pracowała wcześniej na internie w "Madurowiczu" i doskonale znała realia tej placówki. Na pytanie, kogo obarczyć odpowiedzialnością za to, co się stało, odpowiedziała: - Nie wiem, czy możemy mówić o czyjejkolwiek odpowiedzialności, przyczyny każdego zgonu są wnikliwie analizowane, ale nie zawsze jest ktoś winien.

Również lekarz wojewódzki Adam Fronczak przestrzegał przed paniką i przekonywał, że wszystko, co należało zrobić w tej sytuacji, zostało zrobione. Dzieci rozwieziono do innych szpitali, a sprawą zajęła się prokuratura.

Zawodowa solidarność

Tylko pracownicy szpitala jeden po drugim anonimowo dzwonili do redakcji, informując nas o sytuacji w "porodówce".

- Dyrektor udawał, że nie widzi odpadających kafelków ze ścian, betonu wystającego spod podłogi i tego, że 30 pacjentek korzysta z jednej toalety i prysznica - powiedział wówczas jeden z lekarzy.

Zarówno wtedy, jak i dziś, po czterech latach od tej tragedii, boi się ujawnić swojego nazwiska. - To się nazywa zawodowa solidarność: niezależnie od tego, czy skażą profesora czy nie, zawsze koledzy z branży będą mnie unikać i uważać za donosiciela - mówi.

Jednoznacznie wypowiedział się jedynie prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Łodzi. - Niezależnie od tego, czy jest się lekarzem w randzie profesora czy doktora medycyny, po 5 latach kierowania placówką służby zdrowia traci się prawo wykonywania zawodu. Dlatego lekarze, którzy kierują szpitalami, decydują się często na łączenie funkcji kierowniczej z praktyką lekarską. Najczęściej jest to prywatny gabinet, albo zatrudnienie się w spółce medycznej lub spółdzielni lekarskiej. To ogromne obciążenie, bo nie ma co ukrywać, że jest to praca na kilku etatach, a doba ma tylko 24 godziny - powiedział Grzegorz Krzyżanowski.

Prof. Zbigniew Religa, który w 2002 roku nie był jeszcze ministerem zdrowia, powiedział, że nie zna sytuacji, aby na stanowisku dyrektora instytutu medycznego postawiono specjalistę od zarządzania.

- Tu trzeba lekarza z ogromnym dorobkiem i autorytetem. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że będąc dyrektorem Instytutu Kardiologii i Kardiochirurgii, mógłbym jednocześnie zarządzać szpitalem. To po prostu niemożliwe. A jednak...

Karol Jełowicki, adwokat Jacka Suzina (który bronił m. in. Mieczysława Wachowskiego) powiedział nam po pierwszej rozprawie, iż ma obawy, że pod presją społeczną na sali sądowej może zapanować atmosfera, która uniemożliwi obiektywne osądzenie. Podobne obawy mają rodzice zmarłych i poszkodowanych dzieci, z tym, że nie wskazują na "atmosferę na sali", lecz na solidarność środowiska lekarskiego.

Profesorowi grozi do 12 lat więzienia. Odpowiada z wolnej stopy.

Wiesław Pierzchała, Lucyna Krysiak

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)