Marriott - pokoje i niepokoje naszego kapitalizmu
Pierwsi klienci hotelu Marriott położyli się spać za komuny, a obudzili w kapitalistycznej Polsce. Pięciogwiazdkowy hotel okazał się inkubatorem nowej Polski. Z wszystkimi jej blaskami i cieniami.
08.10.2007 | aktual.: 08.10.2007 14:57
Czterdzieste piętro hotelu Marriott kiedyś musiało robić ogromne wrażenie. Nadal przyjemnie spaceruje się po miękkich dywanach, które są obsesją tej sieci. Ale ściany już dyskretnie przyszarzały. Równie dyskretne światło na korytarzu ma dawać poczucie intymności.
Dyskretnej atmosferze uległ były szef MSWiA Janusz Kaczmarek, co potem pół Polski mogło obejrzeć na konferencji prasowej zorganizowanej przez prokuraturę. Część widzów przyzwyczajona do realiów telenoweli cierpliwie śledziła jego 11‑minutowy spacer po hotelowym korytarzu. Na tym przedstawienie się skończyło. Może i dobrze, bo czar wielkich pieniędzy mógłby prysnąć. Kosztujący tysiąc euro za noc apartament wiceprezydencki o numerze 4020 ma ładny widok na Warszawę, dwa poziomy i standardowe umeblowanie, banalnie powtarzalne we wszystkich pokojach sieci. I cokolwiek się w nim wydarzyło z 5 na 6 lipca tego roku, nie przebiło historii innych pokoi, bo w Marriotcie decydowano już o losach świata, handlowano bronią jądrową i liczono tyle kasy, że trzeba było przedłużyć pobyt.
Jaruzelski joint venture
Pomysł wybudowania pięciogwiazdkowego hotelu w państwie permanentnego braku papieru toaletowego mógł się narodzić tylko w głowie wizjonera. Wieloletni dyrektor LOT Włodzimierz Wilanowski z pewnością był taką osobą. A na dodatek miał jeszcze dar przekonywania towarzyszy sekretarzy. Kiedy na początku lat 70. Okęcie zaczęło mieć problemy z przepustowością, Wilanowski wymyślił, żeby wzorem Brytyjczyków zbudować nowy port lotniczy w samym centrum miasta. A konkretnie hotel, na dole którego można będzie odprawiać podróżnych, sprawdzać ich bagaż i zamkniętymi autobusami przewozić na płytę lotniska. Architekci dostali wolną rękę. Miało być nowocześnie i po światowemu. – W tamtych czasach nieprzekraczalną barierą było 100 metrów. My zaprojektowaliśmy dwa budynki po 160 metrów – wspomina Jerzy Skrzypczak, główny architekt zachodniego rejonu centrum Warszawy. Kiedy na świecie rozlała się fala lotniczego terroryzmu, wycofano się z odprawiania pasażerów poza lotniskiem. A wraz z kurczeniem się dewiz zmalała o 20 metrów
wysokość przyszłego hotelu.
W 1977 roku uroczyście wbito pierwszą łopatę, starając się nie nagłaśniać faktu, że prace nadzorują specjaliści z brytyjskiej firmy Cementation, bo w Polsce nikt nie umiał postawić tak nowoczesnej konstrukcji. Ale gdy w grudniu 1981 inżynierowie z Cementation wyszli do pracy i zobaczyli, że koło ich samochodów wojsko parkuje czołgi, w ciągu kilku dni zwinęli się z Polski. Budowa na rok stanęła w miejscu. W 1982 roku ożywił ją swoim podpisem generał Wojciech Jaruzelski. Prace się jednak ślimaczyły, bo poza cementem i stalą wszystko trzeba było kupować za granicą.
W 1986 roku zbankrutowane komunistyczne państwo wprowadziło przepisy umożliwiające inwestowanie zagranicznym firmom na zasadach joint venture. – To był eksperyment. Mariaż LOT, austriackiej firmy Ilbau i amerykańskiego Marriott. W skrócie LIM. Pierwsza firma joint venture miała dać odpowiedź, czy interesy z kapitalistami się opłacają – wspomina Zbigniew Kiszczak, wieloletni wiceprezes LOT. – Nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że Marriott będzie pierwszym przyczółkiem kapitalizmu w Polsce – dodaje prezes Kiszczak. Prosi, żeby zaznaczyć, że on nie jest z „tych” Kiszczaków. Marriott standard
Kiedy 1 sierpnia 1989 roku zniesiono w Polsce kartki na mięso, amerykańscy menedżerowie z Marriotta nie wiedzieli, czy się cieszyć, czy płakać. Przezornie zaprojektowali bowiem w podziemiach budynku rzeźnie, piekarnię oraz system generatorów do podtrzymywania prądu. Budynek miał być samowystarczalną wyspą. Ktoś musiał go obsługiwać. I to było główne zmartwienie. Po krótkim pobycie w polskich hotelach jako pierwszy punkt zasad rekrutacji wpisali: zakaz zatrudniania tych, którzy mają doświadczenie w polskim hotelarstwie.
Andrzej Przeniosło miał wtedy pewne doświadczenie w polskiej gastronomii, rozumiał więc Amerykanów. – Wprowadzający do zawodu kelner tłumaczył mi: mechanik nie daje ci rachunku, piekarz zawsze sprzedaje niedoważony chleb, więc kelner musi mieć zawyżony rachunek, żeby koło się zamknęło – wspomina. Przeniosło, niedoszły lekarz medycyny, kierował się na szczęście inną filozofią, czym zasłużył sobie wśród kolegów na ksywę „Grzeczny”, a u swoich amerykańskich szefów na kelnerski etat.
Razem z nim przyjęto 1500 osób, nie ukrywając, że czeka ich selekcja jak na wojnie. Czynności dzieliły się na dozwolone, czyli przewidziane w ramach „Marriott standard”, i na całą resztę. W ramach „Marriott standard” było wyrzucanie niezjedzonego jedzenia do kosza. Zakaz wnoszenia czegokolwiek do hotelu oraz wynoszenia z niego czegokolwiek. Jednego z lepiej zapowiadających się kelnerów wyrzucono za próbę wyniesienia firmowego pudełka zapałek.
– Menedżerowie podrzucali na ziemię pięć dolarów, a później patrzyli, co robią ludzie. Jak podniosłeś i schowałeś, to wylatywałeś. Jak nie podniosłeś, też wylatywałeś. Jak podniosłeś i zaniosłeś do biura rzeczy znalezionych, to było „szejk hend” i kolejny test – wspomina jedna z pracownic.
Otwierający hotel chyba nie mieli okazji zapoznać się z kodeksem pracy, bo pracowało się często do nocy. Ale płacili dobrze, więc nikt nie protestował. Na początku września 1989 roku dyrekcja zrobiła spotkanie z pracownikami. – Było jak z Amwaya. Na telebimach wyświetlali zdjęcia, które nam robili podczas szkoleń. A szef dał wszystkim 100 procent podwyżki. Ludzie płakali ze szczęścia, a na salę wjechał wózek z bluzami z napisem „Marriott people do it right” – wspomina Przeniosło. Każdy, kto wziął więcej niż jedną bluzę, wyleciał z pracy.
Przepraszam, czy tu biją?
Pierwszych gości przyjęto 11 września 1989 roku w ramach tak zwanego soft openingu, czyli po cichu i bez rozgłosu. Testowano na nich jakość usług. Kiedy kładli się spać, Polska była nadal państwem komunistycznym. Rano była już krajem z pierwszym demokratycznym rządem tworzonym właśnie przez Tadeusza Mazowieckiego. A uwijający się w hotelowym lobby pierwszy po wojnie pucybut nie pozostawiał wątpliwości, w którym kierunku ta nowa Polska zmierza.
Grand opening zaplanowano na 1 października. Ponieważ był to 500. w sieci i jej pierwszy za żelazną kurtyną hotel, uroczystość uświetnił Bill Marriott, potomek hotelarskiej rodziny. W czasie przemówienia trochę się podobno zagalopował i zaczął sugerować, że wraz z nim przybywa do Polski kapitalizm. Jak na mormona przystało, żeby nikogo nie urazić, poprawił się, że to coś jakby kapitalizm. Nie mógł wiedzieć, jak bardzo prorocze będą jego słowa.
Pierwszym wyzwaniem dla załogi była październikowa wizyta króla Hiszpanii Juana Carlosa. Politykom, którzy przyszli na bankiet, Marriott wyraźnie przypadł do gustu, bo zaczęli się tam często pojawiać. – Dla mnie to było bardzo trudne, bo emocjonalnie byłem za Solidarnością, ale oni jacyś tacy nieobyci byli. Jedli niechlujnie i kompletnie się na winach nie znali. Taki Kwaśniewski czy Oleksy to co innego – wspomina jeden z kelnerów. Poza względami estetycznymi przemawiały jeszcze inne. – Victoria była naszpikowana podsłuchami. A w Mariotcie szefem ochrony był Holender odporny na naciski służb. Fama poszła w miasto i wszyscy uważali, że hotel jest czysty i można tu spokojnie robić interesy – wspomina Marcin Popowski, prywatny detektyw, który również zachodził do Marriotta.
Dodatkowym magnesem było kasyno. A w nim iście demokratyczne towarzystwo. Od „Nikosia” z Wybrzeża, przez „Pershinga” z Pruszkowa, po polityków i rodzących się polskich celebrities. Ważność gości poznawało się nie po tym, jak wyglądali, ale ile potrafili przegrać w jedną noc. „Nikoś”, który regularnie przepuszczał za jednym zamachem po 200 milionów starych złotych (po denominacji to 20 tysięcy), cieszył się dużym poważaniem. We-dług ujawnionego niedawno raportu o wojskowych służbach kasyno założono między innymi z pieniędzy WSI i było maszynką do robienia pieniędzy na ich tajne operacje.
Towarzystwo bawiło się dobrze, a zagraniczni goście byli nieco zagubieni. – Marriott był dla nich przyczółkiem do ekspansji. Innego miejsca nie było. To u nas mieszkali szefowie otwierający w Polsce McDonald’s, Co-ca‑Colę i wszystkie te wielkie sieci – wspomina Stanisław Dubrow, były szef room service’u w Marriotcie. A ponieważ ciągle ich straszono, że Polska to dziki kraj, niektórzy zarządzali swoimi firmami, nie wychodząc z hotelu.
Według policyjnych statystyk na początku lat 90. w sąsiedztwie Marriotta dokonywano tylu przestępstw, co w całym województwie chełmskim. Sam hotel był oazą spokoju. Z własnym night-clubem i najlepszymi dziewczynami w mieście. A biznes ciągnął do Polski drzwiami i oknami, bo tutaj fabrykę się kupowało taniej niż dom na Florydzie. Handel głowicami to nie przestępstwo
Stanisław Dubrow proponuje zabawę. Ja wymyślam jakąś historię z hotelem. A jeśli w Marriotcie się to nie wydarzyło, to mam punkt. Tylko zaznacza, żebym się nie ograniczał. Na początek rzucam ostry seks w windzie. – Nieraz, nuda – podkręca mnie Dubrow. Klient, który za pomocą karabinu maszynowego wyraża swoje niezadowolenie? – Konkretnie poszło o cztery dolary za upranie slipów, w rachunku opiewającym na kilkaset dolarów, proszę próbować – zachęca. To może: znany klient robi burdę i trzeba interweniować? – Na przykład Zbigniew Boniek – mówi Dubrow znudzonym głosem i zapowiada, że mam ostatnią szansę. Ktoś próbuje sprzedać bombę atomową? – rzucam na rybkę. – I nie zdobył pan ani jednego punktu – kończy rozmowę.
Sprawdzam atomówkę, bo mu nie wierzę. Ale według archiwum „Gazety Wyborczej” do próby sprzedania 15 ścigaczy, 30 kg uranu 235 i 6 kg plutonu, z których można wyprodukować głowicę atomową, miało dojść pomiędzy 15 a 17 grudnia 1992 roku. Stronę polską reprezentował przedstawiciel Stoczni Północnej, Cenzinu i były wiceminister kultury z lat 1986–1989 Kazimierz C. Na nieszczęście Polaków kontrahentami okazali się niemieccy dziennikarze z telewizji ARD, którzy nagrali spotkanie w Marriotcie ukrytą kamerą. Były minister został aresztowany. We wrześniu 1994 roku okazało się, że nikt nie będzie sądzony za próbę sprzedaży głowicy jądrowej. – W polskim prawie nie ma takiego przestępstwa – uzasadnił decyzję przedstawiciel stołecznej prokuratury.
Jednak niewiele tego typu spraw wyciekło do opinii publicznej. Przeciętnemu Polakowi Marriott kojarzył się z luksusem, wielkimi pieniędzmi i jeszcze większymi sławami. To tutaj zatrzymywali się w czasie wizyt prezydenci Stanów Zjednoczonych – w 1992 roku George Bush senior, w 1994 Bill Clinton. Rok później hotel gościł Pavarottiego. Ale wszystkich przebił we wrześniu 1996 roku Michael Jackson. Fani przez dwa dni oblegali hotel w nadziei, że chociaż ukaże się im w oknie. Nikt im nie powiedział, że okna w Marriotcie się nie otwierają. Już wtedy doszło do polaryzacji mediów. Kiedy dziennikarz RMF ekscytował się, że stoi w hallu obok walizki Michaela Jacksona, na antenie Radia Maryja słuchacze żalili się, że „Jackson zdradził swoją skórę”.
Do króla popu nie dotarła żadna z tych opinii-. Prezydencki pokój na 40. piętrze hotelu, który- według jego za-leceń przybrano balonikami i przerobiono na pokój dla dzieci, był odcięty od świata. Obsługa hotelu widziała raz, jak na korytarzu gwiazdor rozegrał z dziećmi mecz w piłkę nożną. Był to podobno jedyny moment podczas trzydniowej wizyty, kiedy się uśmiechał.
Ciężka atmosfera
Rok 1997 w annałach polskiej mafii zapisał się jako okres przesilenia. Nie ominęło ono również hotelu. W grudniu w pokoju 3217 pokojówka znalazła ciała dwóch klientów z regularnymi otworami w czole. Wtedy to hotel zdecydował się na zwiększenie liczby kamer na korytarzach. Gości to nie wypłoszyło. Marriott był na topie i umówienie się tam na kolację czy wynajęcie biura było symbolem sukcesu. Wykorzystał to Kazimierz C. z Nowego Sącza, który naciął prawie setkę kontrahentów na handlu ślimakami. Malutki pokoik w Marriotcie uwiarygadniał go bardziej niż bankowe poręczenie.
Pod koniec lat 90. karawana inwestorów, prezesów, hochsztaplerów i gwiazd trzeciej świeżości przesunęła się bardziej na wschód, gdzie powstawało nowe biznesowe Eldorado. Marriott szybko postawił w Moskwie pięć hoteli. Warszawski poszedł nieco w odstawkę. Tym bardziej że wśród pracowników Marriotta budziła się związkowa świadomość. Stali bywalcy czuli się zniesmaczeni pikietą związków pod hotelem. A w firmie zapanowała ciężka atmosfera. – Oni nas prześladowali, a my broniliśmy się, nagrywając. Jak się zorientowali, że noszę dyktafon, to mi zabrali służbową marynarkę, żebym nie miał gdzie schować sprzętu. Ale w sumie i tak mnie zwolnili pod pretekstem pobicia przełożonego – mówi Andrzej Jakubiak, były szef związków w Marriotcie. Serca do hotelu nie miał już nawet jego najważniejszy udziałowiec LOT. Siedem miesięcy temu za 400 milionów sprzedał swoją część budynku firmie Lilium. Jej główny udziałowiec Aaron Frenkel zapowiada, że dobuduje do hotelu drugą wieżę.
Na razie w lobby ruch jak zwykle. Obłożenie prawie 100 procent, bo w Warszawie trudno o miejsce w dobrym hotelu. 4020 też jest zajęty. Nocuje w nim pilot linii lotniczej, która ma umowę barterową z siecią Marriott. Zapisów na nocleg w tym pokoju nie ma. – Po zabójstwie tych dwóch do 3217 ustawiały się kolejki. Teraz, panie, nuda. Czasem tylko jakiś Anglik pokój zarzyga. Idą nowe czasy – mówi jeden z pracowników.
Juliusz Ćwieluch