Marcin Makowski: Tusk wróci na białym koniu, ale dla Schetyny, będzie to koń trojański? Wątpię
Schetyna traci posłuch u własnych europarlamentarzystów, którzy głosują wbrew zaleceniom partii. Petru publicznie wyraża żal, że klubowe koleżanki obiecały mu nie kandydować na fotel lidera Nowoczesnej, a jednak kandydują. Reszta opozycji, albo się nie liczy, albo jak ruch Kukiza, topnieje w oczach. W obecnej sytuacji PiS może sobie dwa miesiąca odwlekać rekonstrukcję rządu, i nic. Czy można się dziwić, że Donald Tusk w końcu stracił cierpliwość? A może w takim razie, jak sugerują niektórzy publicyści, zamiast wyborów prezydenckich wróci szybciej, na parlamentarne? Wątpię.
Jedna z najpopularniejszych teorii tłumaczących ukryte przyczyny nagłego alarmistycznego ”coming out” Donalda Tuska zakłada, że w ten sposób obecny szef Rady Europejskiej zasygnalizował chęć startu w wyścigu o fotel prezydenta. Tym samym, spodziewając się kolejnego zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy na gruncie parlamentarnym, zagwarantowałby rodzaj ustrojowej kontry do prawicowego rządu. Patrząc na kalendarz wyborczy - i mając na uwadze, że nie jest z gumy - sam jestem zwolennikiem podobnego scenariusza. Nie znaczy to jednak, że nie istnieją alternatywy. Jedną z nich na łamach gazeta.pl zaproponował Grzegorz Sroczyński, sugerując, jakoby Donald Tusk zamierzał przyspieszyć swój cwał na białym koniu, który - dla Grzegorza Schetyny - okazałby się koniem trojańskim. I tym samym spełniłby się najgorszy koszmar obecnego lidera PO.
Tusk szefem PO, raz jeszcze?
Idzie mianowicie o to, aby po ewentualnej przegranej Platformy Obywatelskiej w wyborach samorządowych, rezygnujący z sowitej pensji unijnego dyplomaty Tusk - niczym mąż opatrznościowy - przerwał kadencję szefa Rady Europejskiej i w stanie wyższej konieczności wrócił do ojczyzny. Sroczyński ”stawia dolary przeciw orzechom”, że tak się stanie. Nie pisze jednak w szczegółach, jak miałby wyglądać bezprecedensowy w polskiej polityce plan odbijania partii. Jedyny argument to taki, że były przewodniczący PO ”zna instrukcję obsługi Jarosława Kaczyńskiego” i po prostu sprawnie mógłby zagospodarować gniew potencjalnego premiera. Tym samym skłaniając go do opuszczenia gardy i popełnienia błędów.
Oczywiście, ale to już mój dopisek, Tusk musiałby się najpierw sam nieco poboksować w celu zdetronizowania Schetyny, zanim w ogóle mógłby pomarzyć o ruszeniu w bój o parlament. Tylko któż miałby mu pomóc w realizacji owej dziejowej misji? Zakonspirowana frakcja tuskowców z byłą premier Ewą Kopacz na czele? Z delegacją na lotnisko wyjdzie koło Europejskich Demokratów, składając dawnemu szefowi hołd lenny? Szeregowi członkowie PO, którzy wiele zawdzięczają Schetynie, ot tak puszczą kilka lat jego przewodniczenia w niepamięć, uznając czas nieobecności Tuska za bezkrólewie. A Schetynę, za zbyt miękkiego i skupionego jedynie na gaszeniu wewnątrzpartyjnych pożarów uzurpatora?
Bitwa III i IV RP
Przyznam, że koncepcja intrygująca, ale jak to często bywa z publicystyką, rzucona raczej po to, aby przykuć uwagę innym od panującej narracji pomysłem, niż realną oceną politycznej pragmatyki czy układu sił. Wystarczy bowiem posłuchać głosów wewnątrz samej partii, aby okazało się, że poza grupką lojalistów, nikt z nostalgią nie wypatruje Tuska. Choćby Sławomir Nitras, zaliczany do platformerskiej sekcji ”młodych wilczków”, wielokrotnie przekonywał, że to młode pokolenie musi wziąć odpowiedzialność za przyszłość polskiej opozycji. Wielu z tych ”pięknych, czterdziestoletnich” swoje już wyczekało, i nie uśmiecha im się czekać więcej.
To prawda, manichejskie starcie Tuska z Kaczyńskim zelektryzowałoby opinię publiczną. Być może nawet doprowadziło do koniunkturalnego zjednoczenia opozycji i chwilowego powiewu optymizmu. W końcu mielibyśmy ostatnią bitwę III i IV RP. Bez suflerów, bez chowania się w Brukseli albo na Nowogrodzkiej. Ten, kto wyszedłby z niej z tarczą, zostawiłby przeciwnika powalonego na ziemi, ze śmiertelną raną na jego legendzie i reputacji. O ile Jarosław Kaczyński byłby w stanie stanąć do podobnej walki, znając już smak porażki i wiedząc, jak mozolnie należy pracować na zwycięstwo, proszę sobie wyobrazić, ile do stracenia miałby Donald Tusk? Jaka tytaniczna praca czekałaby go w celu odbudowy pozycji w dawnej partii. I jak niewiele czasu zostało, aby pomyśleć o sprawnej kampanii, przy jednoczesnym banalnie łatwym zadaniu dla PiS-u, który do znudzenia przypominałby afery byłego premiera. Jeśli zatem szef Rady Europejskiej wróci do Polski, to tylko wtedy, gdy będzie niemal pewny, że wygra. Wybory parlamentarne takiej gwarancji nie dają.
Marcin Makowski dla WP Opinie