Marcin Bartnicki: Tanie państwo bez przyszłości
Administracja publiczna była ostoją stabilnego zatrudnienia, szczególnie w małych miejscowościach, gdzie rynek pracy jest nieprzyjazny, a szara strefa wszechobecna. Tymczasem okazuje się, że gdy państwo próbuje ograniczyć szarą strefę, szara strefa przenika do struktur państwa. Rząd deklarujący, że będzie zwalczał nadużywanie umów śmieciowych, sam wykorzystuje pracowników i psuje rynek na ogromną skalę. W administracji publicznej na umowę-zlecenie pracuje ponad 40 tys. osób, dla których jest to jedyne zatrudnienie.
Skromne wynagrodzenie pozwala zaledwie na wynajęcie pokoju w mieszkaniu współdzielonym ze studentami i na przeżycie do końca miesiąca. Nie przymiera się głodem, ale też specjalnie nie widać perspektyw. O żadnym prestiżu nie ma mowy. Podobnie jak o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci.
To nie jest opowieść o absolwencie wykorzystywanym przez wielką korporację ani o młodym obywatelu Ukrainy, który próbuje ułożyć sobie życie w upadającym państwie naszych sąsiadów. Żyjącemu na takim właśnie poziomie obywatelowi prezydent Bronisław Komorowski polecał zmienić pracę i wziąć kredyt. W tym jednak przypadku pracodawcą jest polskie państwo, a zatrudnionym na umowę-zlecenie banki udzielają kredytu niechętnie lub wcale. Nawet urzędnikom.
Młody, wykształcony człowiek, znający języki obce, który podjął pracę w administracji publicznej może czuć się rozczarowany. Nawet nie ze względu na wynagrodzenie - zwykle niższe od kolegów, którzy pracują w sektorze prywatnym lub wyjechali za granicę. Status społeczny urzędnika upada również przez powszechne - i nie bezpodstawne - przekonanie o zżerającym administrację nepotyzmie, który pod każdą władzą trzyma się znakomicie. To szczególnie frustrujące, gdy droga awansu jest zamknięta, bo wyższe stanowiska są zarezerwowane dla może mniej kompetentnych, za to cieszących się poparciem politycznym i rodzinnym współpracowników.
Może właśnie dlatego oczekiwanie zmiany - w jakimkolwiek kierunku - doprowadziło do zwycięstwa wyborczego PiS nawet wśród urzędników? Według badań CBOS, w marcu poparcie dla rządzącej partii wśród pracowników administracji publicznej wyniosło 41 proc., o 4 punkty procentowe powyżej średniej dla wszystkich badanych. To kolejna grupa (polecamy artykuł o poparciu młodych wyborców dla rządu)
, która udzieliła PiS kredytu zaufania. Jeśli jednak zmiany pójdą w złym kierunku, kredyt może bardzo szybko się wyczerpać.
Fakty
Według danych GUS, praca na umowę-zlecenie w administracji publicznej w 2014 r. była jedynym zatrudnieniem dla 44,4 tys. ludzi. Jak wykazała kontrola NIK obejmująca okres od 1 stycznia 2014 r. do 30 czerwca 2015 r., co potwierdziła też inspekcja pracy (więcej w tym raporcie)
, w części przypadków zatrudnieni na umowę-zlecenie wykonywali zwykłą etatową pracę, jak pozostali urzędnicy. Z tą różnicą, że mogli zostać zwolnieni z dnia na dzień, nie mieli prawa do urlopu i odkładali znacznie mniej na emeryturę. Zastępowanie umów o pracę umowami śmieciowymi jest niezgodne z prawem.
Co zaskakujące, według raportu NIK robiło tak nawet Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Zatrudniało na umowę-zlecenie urzędników do wykonywania obowiązków, "których przedmiot pokrywał się z zakresem zadań pracowników departamentu zlecającego. Zadania dotyczyły między innymi oceny merytorycznej wniosków o przyznanie dofinansowania z Europejskiego Funduszu Społecznego".
Jeszcze większą kreatywnością w obchodzeniu przepisów wykazały się instytucje, które zatrudniały urzędników za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej. Robiły tak m.in. sądy. "Pracownikom tym powierzano zadania związane ze sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości, wymagające dostępu do treści akt sądowych. W znacznej mierze prace powierzane pracownikom tymczasowym pokrywały się z zadaniami należącymi do zakresów obowiązków asystentów sędziego oraz urzędników sądowych, przy czym wymagania dotyczące kwalifikacji pracowników tymczasowych były niejednokrotnie niższe" - czytamy w raporcie NIK.
To oczywiście przypadki skrajne, większość umów skontrolowanych przez NIK w 14 państwowych instytucjach nie budziła wątpliwości. Może poza faktem, że pracujących na umowę-zlecenie zatrudnia się bez konkursu. Skala problemu jest jednak duża, a zamiana etatów na umowy śmieciowe zniekształca statystyki zatrudnienia w administracji. Na papierze urzędników jest więc mniej, niż w rzeczywistości.
Dyktat dziennikarzy
W statystykach dobrze wyglądały również oszczędności na zamrożeniu pensji w administracji. Od 2010 r. budżet państwa oszczędzał 1,5-2 mld zł miesięcznie dzięki wstrzymaniu podwyżek (więcej w tym artykule)
. Biorąc pod uwagę inflację i wzrost wynagrodzeń w innych sektorach, dla urzędników oznaczało to faktyczny spadek dochodów.
W czasach kryzysu oszczędności w administracji publicznej były potrzebne zarówno, aby ograniczyć wydatki, jak i ze względów propagandowych. Gdy jednak pojawiły się pierwsze sygnały o nieprawidłowościach - rząd powinien wiedzieć o nich jako pierwszy - należało wprowadzić korekty do planu cięć budżetowych. Nie zrobiono tego. Zaniechanie okazało się korzystne dla rządzących - efekt propagandowy, dzięki zmniejszającej się liczbie urzędników, został osiągnięty, a urzędy i tak znalazły sposób na zwiększenie zatrudnienia i wykonywanie niezbędnych zadań. Trudno je o to winić - wnioski o dotacje muszą być rozpatrzone w odpowiednim terminie, a sprawy sądowe nie mogą toczyć się w nieskończoność.
Oczywiście najłatwiej napisać: winny jest rząd i biurokraci. Problem w tym, że to nieprawda. Dziennikarze również rzucili kamieniem. Liberalne w znacznej części środowisko mediów regularnie stoi w opozycji do całej grupy zawodowej urzędników.
Napisz o absurdalnych decyzjach, rosnących pensjach - to się sprzeda. Ludzie klikną, kupią gazetę. W czasach kryzysu krytyka przerostu biurokracji była zrozumiała. Ale kryzys minął, a urzędnik nadal jest dla nas chłopcem do bicia. Tak po prostu, z przyzwyczajenia. Dodaj do tytułu "urzędniczy absurd", kliknie w niego pół miliona ludzi.
Trafiamy w ten sposób w popularny mit urzędnika-darmozjada - "my pracujemy, żeby ich utrzymać". Że pozyskują dotacje, pilnują przetargów, utrzymują na swoich barkach cały porządek prawny, bez którego nie istniałby współczesny kapitalizm - nieważne. Lud jak zwykle kupi to, co chce usłyszeć. A dziennikarze i kolejne rządy się do tego stosują.
Syndrom pękającej drogi
Dobre w czasach kryzysu tanie państwo dziś jest po prostu marne. Elastyczne formy zatrudnienia i radykalne cięcia spełniły swoją rolę. Teraz zmierzają wprost do absurdu i powinny przejść do historii jako średnio udany projekt.
Gdy nowa droga pęka, szybko szuka się winnego polityka, nie zastanawiając się, czy jednak regularne domaganie się obniżania kosztów administracji może mieć jakieś skutki. Tymczasem dobrze rozpisany przetarg, sprawna kontrola wykonania inwestycji i oczywiście jak najmniejsza podatność na korupcję, zależą właśnie od nakładów na administrację. Związek przyczynowo-skutkowy jest oczywisty.
Współczesne państwo nie może obyć się bez sprawnego aparatu administracyjnego, tworzonego przez specjalistów. Nie da się zbudować go w oparciu o pracowników zatrudnionych na umowach śmieciowych, zachęcanych warunkami pracy do jak najszybszego porzucenia swojej profesji.
Oszczędzanie na administracji przynosi lepsze efekty, jeśli opiera się na deregulacji i na zatrzymaniu inflacji przepisów. Inaczej żadne uchwały o ograniczeniu zatrudnienia się nie sprawdzą, a urzędnicy nie będą mieli godnych zarobków przyciągających do zawodu najlepszych w branży. Zmiany idą jednak w przeciwnym kierunku i o poczuciu elitarności w pracy dla państwa coraz częściej nie może być mowy.
Zła zmiana
Pod rządami PiS łamanie praw pracowników w administracji publicznej nadal trwa. Platforma nie ma już szansy na naprawienie błędu. Za to PiS w tej kwestii może prawie wszystko. Niestety jak dotąd nie znalazł na to czasu. Pierwsze reformy dotyczące zatrudniania urzędników zostały co prawda wprowadzone błyskawicznie, ale okazało się, że zamiast zwalczać nieprawidłowości, legalizują je. Zmiana ustawy o służbie cywilnej umożliwi obsadzanie 1600 najważniejszych stanowisk bez konkursu.
Beata Szydło przyznała, że konkursy były tylko pozorem. To oznacza, że teraz żadnych pozorów już nie będzie, a obsadzanie najważniejszych stanowisk w państwowej administracji zaufanymi znajomymi i rodziną polityków odbędzie się w majestacie prawa?
Koniec rządów Platformy wyglądał źle, ale po wyborach sytuacja staje się jeszcze bardziej kuriozalna. Prawo i Sprawiedliwość ma wypisane na sztandarach budowanie silnego państwa. W takim państwie urzędnicy powinni być elitą. Trudno jednak zachować poczucie elitarności, jeśli wizerunek grupy składającej się ze specjalistów zmienia się w zbieraninę zatrudnionych po znajomości, bez konkursu, na umowę-zlecenie. Bez perspektyw.
Utrzymanie obecnej sytuacji spowoduje, że do pracy w urzędach nie trafią najlepsi, ale ludzie, których położenie życiowe zmusiło do podjęcia takiego zatrudnienia. Ich szefami będą urzędnicy zawdzięczający pozycję znajomościom. Nie służy to ani umacnianiu struktur państwa, ani budowaniu prestiżu administracji, ani tym bardziej utrzymaniu poparcia dla rządu. Nowe drogi nadal będą pękały. I co z tym zrobicie?
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska