Marcin Bartnicki: Antoni Macierewicz prowadzi Polskę na przegraną wojnę
Antoniemu Macierewiczowi nie można odmówić patriotyzmu i odporności na korupcję, które są niezbędne dla każdego ministra obrony narodowej. Ale sama determinacja to za mało, a w połączeniu z oderwaniem od rzeczywistości może jeszcze pogłębić skalę przyszłej katastrofy. Podobne oddanie ojczyźnie cechowało przywódców II RP, którzy poprowadzili Polskę na z góry przegraną wojnę. Macierewicz robi wszystko, aby złożyć na narodowym ołtarzu taką samą ofiarę. Z nas - pisze Marcin Bartnicki (WP Opinie).
23.10.2016 | aktual.: 24.10.2016 13:12
Czytaj także:
Jacek Żakowski: kto prześwietli Macierewicza?
"Poprawia sytuację milionów rodzin, buduje mieszkania, zabrała się do kreowania polskiego kapitału i odbudowy przemysłu. Konkretnych kształtów nabierają wielkie inwestycje" - to zdanie mógł napisać popierający sanacyjne rządy dziennikarz w II RP lub propagandysta chwalący władzę ludową w PRL. A to po prostu tekst Jacka Karnowskiego o IV RP otwierający tygodnik "wSieci".
Propaganda się nie zmienia
Pompowanie bańki samozadowolenia doprowadziło przed II wojną światową do kuriozalnej sytuacji, gdy w 1939 r. przed wojną z Niemcami ok. milion Polaków należał do Ligi Morskiej i Rzecznej domagającej się kolonii dla Polski. Część społeczeństwa autentycznie uwierzyła, że Polska jest mocarstwem. Rząd II RP podjął konfrontację z Niemcami wierząc, że wojna właściwie jest wygrana, chociaż wiele oczywistych faktów temu przeczyło. A gdy nasza armia cofała się na wszystkich frontach, dziennikarze przekonywali, że polskie samoloty bombardują Berlin. Niestety za tę katastrofę zapłacili wszyscy Polacy (oczywiście nie wszyscy po równo).
Niemcy są dla nas zagrożeniem, a pozostali partnerzy chcą nas dalej wykorzystywać, dlatego wtrącają się w decyzje demokratycznie wybranego polskiego rządu. Tak przynajmniej twierdzi nasza propaganda. Nie przedwojenna, obecna. A skoro słupki w sondażach nadal są wysokie, to znaczy, że wyborcy PiS nie mają nic przeciwko. W ten sposób szerokie poparcie społeczne i sprzyjające PiS media przekonują rząd, że zmierza we właściwym kierunku.
Polska wstaje z kolan i rusza na wschód
Eksperci zajmujący się wojskowością, a także sam Macierewicz, nie mają wątpliwości, że Polska nie jest obecnie w stanie samodzielnie obronić się przed rosyjską agresją. Kwestią sporu jest tylko czas, jakiego Rosjanie potrzebowaliby na przełamanie naszej obrony. Najwięksi optymiści, przy scenariuszu ataku na niewielką skalę, podają ten czas w tygodniach.
Dlatego kolejne rządy - od SLD przez PO po AWS i PiS (w latach 2005-2007) godziły się na najdziwniejsze pomysły zaprzyjaźnionych z nami państw - od pozwalania Amerykanom na torturowanie więźniów na naszym terytorium przez rozstrzyganie przetargów na korzyść najsilniejszych sojuszników po udział w wojnach w odległych zakątkach świata. Chociaż korzyści z tych wojen były dla nas ograniczone, nasi żołnierze spisali się świetnie, bo mieli świadomość, że walczą dla Polski, a ich poświęcenie ma bezpośrednie przełożenie na nasze bezpieczeństwo w przyszłości. Nie chodziło o zagrożenie terrorystyczne.
Zgoda klasy politycznej na udział w wojnach, mimo wszelkich dzielących ją różnic, była dla wszystkich jasna. Polska racja stanu wymaga utrzymania jak najlepszych stosunków z państwami NATO, bo to jest dla nas najważniejsza gwarancja bezpieczeństwa. Prawdopodobieństwo udzielenia Polsce silnego wsparcia w wypadku wojny musi być jak największe.
Ta polityka skończyła się w 2015 roku. Od wtedy część naszych sojuszników jest przez obecny rząd traktowana wrogo. Można wyśmiewać Francuzów, lekceważyć Brytyjczyków i wyzwalać kraj od niemieckich firm. Jednak jeśli Polska stanie się rzeczywiście celem rosyjskiej inwazji, to właśnie od Brytyjczyków, Francuzów i przede wszystkim Niemców będzie zależało, czy wojna będzie dla nas tylko walką o honor, jak stało się to w 1939 r.
Wysokie notowania Donalda Trumpa pokazują, że nawet jeśli nie wygra wyborów, amerykańska polityka wobec naszej części Europy nie jest tak stabilna, jakby nam się wydawało, a bazy NATO nie będą w Polsce na zawsze. Dlatego tym bardziej nie należy lekceważyć ponad 1,5 mln żołnierzy europejskich członków NATO. To dwa razy więcej niż siły rosyjskie.
Międzymorze
Wydawałoby się, że w sytuacji silnego sojuszu europejskich członków NATO szanse Władimira Putina na przejęcie kontroli nad Europą Środkową są beznadziejnie małe. Wyłączenie naszego regionu z sojuszu nie opłaca się ani Europie Zachodniej, ani USA. Impuls do rozbicia relacji sojuszniczych musiałby więc wyjść z samej Europy Środkowej, która nie ma w tym żadnego interesu. Co zaskakujące, tak się właśnie stało.
Wielka Brytania, Francja i Niemcy to nie tylko nasi najważniejsi partnerzy handlowi, ale również ponad pół miliona świetnie wyposażonych żołnierzy i siła polityczna, która może skłonić mniejsze państwa do wsparcia Polski. Nasz rząd traktuje te kraje z rosnącą rezerwą, a niekiedy wręcz z wrogością. W zamian stawiamy na ściślejszy sojusz z Węgrami, Czechami i Słowacją, których siły zbrojne są w sumie mniej liczne od polskich, a ich wspólne interesy z Polską kończą się na sprzeciwie wobec przyjmowania uchodźców. Wsparcie pozostałych państw Europy Środkowej to za mało, nawet gdybyśmy mogli rzeczywiście na nie liczyć.
U podłoża koncepcji "Międzymorza" leży przekonanie, że zjednoczone (ale niepodległe) kraje Europy Środkowej będą mogły stanowić przeciwwagę dla Niemiec. Na czele tych państw miałaby stać Polska. Zwolennicy "Międzymorza" są przekonani, że Polska wstała z kolan i jak tylko zburzymy wszystkie sklepy Lidla i Rossmanna, będziemy gospodarczą potęgą. Nie da się jednak unieważnić faktu, że Niemcy nadal istnieją. Jeśli ktoś ma wątpliwości, kto jest lepszym partnerem i wzorem dla państw regionu, proszę sprawdzić ostatni przelew z wynagrodzeniem i porównać go z zarobkami przeciętnego Niemca. Dla ułatwienia to ok. 9-10 tys. zł netto w zależności od kursu euro.
Nie zapominajmy też o Ukrainie, która przeciw rosyjskiej inwazji była w stanie rzucić 5 tysięcy (słownie: pięć tysięcy) żołnierzy. A przy okazji jest uwikłana w konflikt z Rosją, który Putin z łatwością może eskalować. Aby "Międzymorze" miało sens przynajmniej z nazwy, musi być w nim również Ukraina.
Misiewicze dyplomacji
W tym samym czasie, gdy Macierewicz oznajmił nam plan budowy wspólnego śmigłowca z Ukrainą, od szefa MON dowiedzieliśmy się również, że okręty przekazane przez Francję Egiptowi docelowo mają trafić do Rosji za symbolicznego dolara. Polski minister oficjalnie podważył wiarygodność naszego sojusznika, opierając się na żarcie rosyjskiego blogera. Na wypadek, gdyby nie wszyscy politycy i dyplomaci na świecie dostrzegli smutną dla nas komiczność sytuacji, Macierewicz postanowił złapać kota za ogon i wywijać nim jeszcze trochę. Aby podtrzymać temat przy życiu, MON poprosił Moskwę o wydanie drugiego już oświadczenia w tej sprawie. Z kolei rezygnację z zakupu francuskich śmigłowców Bartosz Kownacki, wiceminister spraw zagranicznych, próbował "łagodzić", obrażając Francuzów, twierdząc, że to Polacy nauczyli ich jeść widelcem. Do tego Macierewicz dołożył podważenie wiarygodności poprzedniego rządu, oskarżając Donalda Tuska o współpracę z Putinem w ukrywaniu prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej (czyli o współudział w zamordowaniu prezydenta). Tym razem superźródłem odkrytym przez Macierewicza miał być film znajdujący się na YouTube od 6 lat. A to tylko "osiągnięcia" polskiej dyplomacji z ostatnich kilkunastu dni.
To jest właśnie największy paradoks polityki Macierewicza, firmowanej przez resztę rządu. Uważa, że Rosjanie zamordowali polskiego prezydenta, ale to, co robi, jest zbieżne z rosyjską racją stanu. "We wszystkich swoich odjazdach Macierewicz zawsze pozostawał radykałem do końca, nawet za cenę politycznej katastrofy" - pisał Andrzej Stankiewicz. Niezależnie od tego, czy to rzeczywiście skutek odjazdu, czy może rosyjskich powiązań szefa MON, za tę katastrofę zapłacimy wszyscy. W 1939 r. część zachodnich polityków wierzyła, że Polska ma tajny sojusz z III Rzeszą, a cała wojna jest pozorowana. Jakie były skutki takiej opinii o Polsce, wszyscy wiemy.
Honor ważniejszy od zwycięstwa
"Żaden s...syn nigdy nie wygrał wojny umierając za swój kraj. Wygrywasz ją sprawiając, żeby ten drugi biedny, głupi s...syn zginął za swój kraj" - mówił gen. George Patton do żołnierzy amerykańskiej III Armii przed inwazją w Normandii. Ta prosta zasada w czasie II wojny światowej była niestety obca wielu polskim politykom i dowódcom. I tak niestety pozostało do dziś. Zamiast zwycięstwa wspólnie z sojusznikami, wybieramy bohaterską porażkę w pojedynkę.
Osłabienie sojuszy mogłoby zostać zrekompensowane przez rzeczywiste wzmocnienie Wojska Polskiego. I faktycznie, rząd chce przeznaczyć na armię dodatkowy miliard złotych w 2017 r. 20 razy mniej niż na program 500+, który kosztuje tyle, co ponad połowa naszych obecnych wydatków na wojsko.
Jest w tym zaskakująca sprzeczność. Skoro Putin zdecydował się na zamordowanie prezydenta Polski i zagrożenie militarne ze strony Rosji jest coraz większe - jak twierdzi Macierewicz (np. w ostatnim wywiadzie dla tygodnika "wSieci"), jaki sens ma zwiększanie wydatków socjalnych i łatanie dziur w narodowym bezpieczeństwie obroną terytorialną, która w założeniu Macierewicza ma przyjąć ciężar walki z rosyjskim specnazem?
Bezpieczeństwo Polski opiera się na dwóch filarach. Bez jednego z nich cała nasza koncepcja obrony się zawali. Pierwszy to nasza własna siła militarna, drugi to sojusze. Jeden z nich właśnie umyślnie niszczymy.
Poświęcenie polskich żołnierzy, którzy walczyli w Afganistanie i Iraku, idzie na marne. Ryzykowali życie nie dlatego, że lubią pod ostrzałem gonić Talibów po pustyni. Chcieliśmy pokazać, że nasze miejsce na stałe jest na Zachodzie, że pojedziemy na koniec świata, jeśli wymaga tego wspólny interes całego sojuszu. A teraz tym samym sojusznikom mówimy, że mamy ich - sami wiecie gdzie.
Tych strat już nie nadrobimy, ale mamy jeszcze szansę, aby wyciągnąć z nich wnioski.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska