Makowski: "Wyrok, który wszystko zmienia na gorsze" [OPINIA]
Nie wiem, w jakim celu posłowie złożyli pytanie do Trybunału Konstytucyjnego, a Trybunał wydał wyrok zaostrzający prawo aborcyjne w Polsce. Jeśli chodziło o bezpowrotne zburzenie status quo oraz stworzenie masowego ruchu domagającego się aborcji - udało się. Reszta, zwłaszcza po pisemnym uzasadnieniem wyroku, jest jak próba cichego wycofania się z jego pierwotnych założeń.
Historia aborcyjnego wyroku Trybunału Konstytucyjnego jest jak niskobudżetowa komedia pomyłek. Albo jak marsz, w którym po ogłaszanym wszem i wobec odważnym kroku naprzód wykonuje się w milczeniu dwa kroki wstecz. Jednym słowem - nadaje się bardziej do depresyjnej wersji Monty Pythona niż do poważnej polityki.
Dzisiaj mówi się nam, że to kwestia wartości - a tutaj nigdy nie ma lepszego ani gorszego czasu. Dodaje się przy tym na jednym oddechu, że wyrok nie mógł być inny. A przecież najpierw przez prawie trzy dekady miniony kompromis uważano za jedyny możliwy, a później przez ponad dwa lata nikt na alei Szucha nie interesował się wnioskiem posłów o zbadanie zgodności z Konstytucją przesłanek umożliwiających aborcję ze względu na wady płodu.
Nie interesował do tego stopnia, że w 2019 r. grupa 119 parlamentarzystów raz jeszcze, już w nowej kadencji Sejmu, musiała ponowić swoją akcję. I znowu organ kierowany przez prezes Julię Przyłębską prawie rok zwlekał z odniesieniem się do tematu, budząc się z zimowego snu w samym środku pandemii - prowokując tym samym jedne z największych protestów społecznych w historii III RP. Co z nich przyszło? Jakie owoce dał ten wyrok?
To pytanie musi sobie dzisiaj zadać również każdy konserwatysta, który uważa prawo do życia za fundament cywilizacji judeochrześcijańskiej. Maksymalizm etyczny jest być może wygodny, gdy nie trzeba się mierzyć z jego praktycznymi konsekwencjami, ale nie da się z nim funkcjonować w społeczeństwie, w którym sprawy tak dychotomiczne i polaryzujące jak aborcja zawsze będą oznaczały klęskę jednych oraz zwycięstwo drugich. Jakkolwiek cynicznie to zabrzmi, choć kompromis nikomu nie był na rękę, przynajmniej w jakimś stopniu chronił przed podnoszeniem rąk na siebie nawzajem.
Dzięki Trybunałowi Konstytucyjnemu oraz Prawu i Sprawiedliwości, które poparło jego orzecznictwo, nawet tej iluzorycznej granicy dzielącej nas przed otwarciem ideologicznej puszki Pandory już nie ma. Powstał za to twór jeszcze gorszy niż radykalny zwrot w którymś z kierunków. Pisemne uzasadnienie do wyroku ogłoszone wraz z jego publikacją 27 stycznia wróciło nas przecież do zmodyfikowanego, ale jednak punktu wyjścia całego sporu. Trybunał otworzył furtkę do uznania letalnej wady płodu jako przesłanki aborcyjnej. Po co więc było to wszystko?
Cała ta legislacyjno-moralna szarża, którą jako sukces ogłosiła Kaja Godek, dzisiaj dla wielu środowisk pro-life jest zdradą ideałów, a dla grup pro-choice - sygnałem niekonsekwencji, wyrokiem niehumanitarnym oraz sygnałem wypowiedzianej wojny, po której powrotu do punktu wyjścia już nie będzie.
To są realne i fatalne konsekwencje myślenia o polityce kluczem wąskich horyzontów. Zamiast ograniczyć liczbę wykonywanych aborcji, Trybunał i PiS przyczynili się do wlania paliwa w dogorywający Strajk Kobiet, "rozpromowali" samą ideę aborcyjnych telefonów zaufania - w najgorszej sytuacji zostawiają kobiety ubogie i wykluczone, których nie będzie stać, aby wyjechać w celu usunięcia ciąży za granicę. Bo przecież te, które mają pieniądze - od lat to robią.
Jeśli ktoś chce naprawdę pomóc, naprawdę przyczynić się do postawy ceniącej życie - powinien zacząć od debaty, np. dyskusji o Zespole Downa oraz poważnego wsparcia dla rodzin wychowujących niepełnosprawne dzieci. Zwłaszcza one, zamknięte w domach, często bez możliwości pracy, są dzisiaj prawdziwymi ofiarami pandemii i wojny światopoglądowej. Wsparcie dla takich ludzi jest znacznie trudniejsze niż wypisanie hasztaga na Twitterze, zmiana zdjęcia profilowego na Facebooku czy rzucenie się sobie do gardeł.
Marcin Makowski dla WP Opinie