Magdalena Grzebałkowska dla WP: rok 1945 czasem spokoju? To naiwny stereotyp
Rok 1945 dla wielu moich rozmówców był czasem chaosu, przesiedleń i walki o przetrwanie. Powrót do życia bywał bardzo bolesny, niektórzy nie chcą o tym mówić – mówi Magdalena Grzebałkowska. Na próżno szukać w jej nowej książce historii czarno-białych. Dowodem na to jest m.in. żydowski dom dziecka w Otwocku czy historia Polki, pani Łucji Bagińskiej, która cudem przeżyła katastrofę okrętu „Wilhelm Gustloff”, ale straciła półtorarocznego syna. List otrzymany po latach wywrócił jej życie do góry nogami.
Adam Przegaliński: Zaskoczył mnie Pani reportaż o żydowskim domu dziecka w Otwocku pod Warszawą, nie wiedziałem o jego istnieniu. Było tam po wojnie 130 dzieci, m.in. Hanna Krall.
Magdalena Grzebałkowska: Ja też nie miałam pojęcia o żydowskich domach dziecka po wojnie. Okazuje się, że to zwykła ignorancja, inni wiedzieli. Szukając jakiegoś tematu żydowskiego spotkałam się z panią Barbarą Engelking-Boni i ona zachęciła mnie do pisania na ten temat. Pojechałam do Izraela spotkać się z tymi dziećmi, które w większości wyemigrowały, ponieważ dały się zaczarować syjonizmowi. Do Otwocka przyjeżdżał chłopak z organizacji syjonistycznej Ha-Szomer ha-Cair i mówił: „Słuchajcie, chcecie, żeby nadal w was rzucano kamieniami?!”. A oni codziennie w drodze do szkoły dostawali kamieniami od polskich dzieci, wyzywano je. Irka Młotek opowiadała mi, jak podczas likwidacji otwockiego getta ukryła się z matką i babcią. Przez szpary w deskach, pod daszkiem werandy domu, patrzyły, jak Polacy wynoszą z ich mieszkania srebrne sztućce, porcelanowe figurki, zegar ze ściany. Przeżyła tylko ona i jej bracia, ojciec zginął z rąk Polaków. Dla tych dzieci Izrael był ucieleśnieniem marzeń. Ci, którzy wierzyli w
„Bund”, np. wychowawczyni Luba Bielicka-Blum, zostali na miejscu.
Tuwim podczas wizyt w Otwocku (jego matka mieszkała w tym mieście) bał się poważnych rozmów z dziećmi, które przeszły koszmar wojny, wolał czytać niemowlakom wiersze. Zofia Nałkowska pisała, że dzieci przeżyły wojnę, bo nie miały semickich rysów twarzy.
- Jeden z wychowanków domu mówił mi, że nie do końca tak było. Te dzieci nie wyglądały jak blond aniołki, to raczej licentia poetica pisarki. One na pewno świetnie znały język polski, musiały umieć się modlić, to je uratowało. Jakby ktoś mówił tylko w jidysz albo miał akcent żydowski, to nie miałby szans przeżyć. W szkole żydowskie i polskie dzieci siedziały razem w ławkach, ale nie rozmawiały ze sobą. W niektórych klasach zakonnica kazała im opuszczać klasę podczas modlitwy. Denerwowały katechetkę, bo znały odpowiedź na każde jej pytanie, generalnie uczyły się lepiej od polskich, bo bardziej przykładały się do nauki. Jedna nauczycielka nazywała ich "żydziakami". Dom dziecka był jednak dla nich oazą na wyspie niepokoju, zachowali o nim dobre wspomnienia.
Większość wychowanków w pensjonacie „Zachęta” przy Prusa 11 to były dzieci lekarzy, prawników. Przeżyły też dlatego, że ich rodzice mieli kontakty w świecie nieżydowskim i mogli liczyć na pomoc znajomych. Ale to nie była reguła. Były też dzieci handlarzy, ze wsi, małych miasteczek.
Israel Nojmark stracił matkę podczas likwidacji getta w Legionowie w 1942 r. Jego siostra ukryła się w lesie, on – w psiej budzie w jednym z gospodarstw. Jadł z psem z jednej miski – gospodarz wiedział o żydowskim dziecku, zostawiał więcej jedzenia – żebrał po wsiach. Nie miał butów, więc odmroził sobie stopy, wdała się gangrena i stracił większość palców u nóg. Do końca wojny musiał się czołgać. Miał dziewięć lat, gdy za pośrednictwem CKŻP na początku marca 45 r. przyjechał razem z siostrą Bronką do Otwocka.
Sporo Pani pisze o Ziemiach Odzyskanych, ogromnej skali szabrownictwa, która nadeszła wraz z wyzwoleniem. Pani rozmówczyni, dziś 86-latka, urodzona w Bakałarzewie opowiada, jak się jechało „na barachło na pruską stronę” i poniemiecki dobytek pakowało na sanie. „Nie czułam się jak złodziejka, plądrując ich domy. Przecież to już było niczyje. Ale do polskich domów bym chyba nie weszła” – wyznaje.
Magdalena Grzebałkowska fot. Agencja Gazeta/Renata Dąbrowska
- A jak my byśmy się zachowywali w tamtych czasach, gdybyśmy nic nie mieli? Nie oceniam tych ludzi. Ta moja bohaterka, pani Niusia, rozbroiła mnie swoją szczerością. Ona nie szabrowała pod tymi Suwałkami, jak w filmie „Prawo i pięść”, dla wielkiego zysku, żeby się dorobić. Ona to robiła z ciekawości i chęci urządzenia sobie mieszkania. Jej rodzice stracili w czasie wojny dom.
Szabrownictwo pojawia się w czasach kryzysu, bezprawia. Podczas wojny szabrownicy nie dzielili się na grupy społeczne. Podczas wielkiej powodzi w 1934 r. od razu pojawili się na zalanych terenach. W czasie kampanii wrześniowej plądrowali magazyny i fabryki. 18 września 42 r. organ AK „Biuletyn Informacyjny” pisze, że ludność Otwocka, Rembertowa i Miedzeszyna „w pamiętnym dniu likwidacji getta w Otwocku w parę godzin po tym barbarzyńskim akcie, w nocy zaraz zjechała furmankami i rozpoczęła grabież pozostałego mienia żydowskiego. Wywożono wszystko, co pod rękę podpadło, wyłamywano drzwi i okna, półki, deski z podłóg, nie mówiąc o meblach, ubraniach i bieliźnie. W imię najszczytniejszych haseł Boskich i ludzkich zaklinamy was rodacy, byście nie poniżali się do roli szakali”.
Armia Czerwona kradła na potęgę, miała specjalne jednostki do kierowania akcją zawłaszczania mienia. Od sierpnia 1945 r. mają się zrzec roszczeń do mienia poniemieckiego na polskich ziemiach, lecz w praktyce nadal wywożą, co popadnie.
- Wszędzie tam, gdzie się znajdą czerwonoarmiści, sieją spustoszenie. Wywożą całe fabryki, z zakładów remontowych parowozów w Oleśnicy wywożą 4835 ton maszyn. Zdejmują z wież kościelnych zegary. Krąży wówczas dowcip o żołnierzu radzieckim, który uginając się pod ciężkim zegarem, powiedział „Ciężkie czasy”. Ze Śląska i Pomorza wywożą 866 kilometrów wąskotorowych linii kolejowych. We Wrocławiu Armia Czerwona każe opróżniać zamieszkane już częściowo przez Polaków dzielnice, żeby nikt im nie przeszkadzał w kradzieży. Łupią nie tylko Ziemie Odzyskane, biorą wszystko, co im wpadnie w ręce, także np. w Łodzi i Poznaniu. Jeśli nie mogą czegoś ukraść, niszczą to. Ocalałą w czasie wojny Iławę puszczają z dymem 20 kwietnia 1945 r., w rocznicę urodzin Hitlera. W Legnicy palą zabytkowe centrum w dniu zakończenia wojny. Na szabrze dorabiają też polscy urzędnicy, wyżsi oficerowie Wojska Polskiego i UB, wysyłani na Ziemie Odzyskane dla utrzymania porządku. Plac Grunwaldzki we Wrocławiu był najsłynniejszym szaberplacem Ziem
Odzyskanych.
Wielu Pani rozmówców było w 1945 r. dziećmi, nastolatkami, które były zmuszone podejmować bardzo dojrzałe decyzje. Stanisław Szroeder, 15-letni Kaszub, zdezerterował z Wehrmachtu.
- Jego ojciec Antoni był polskim patriotą, walczył o przyłączenie Bytowszczyzny do Polski. Mawiał, że traktat wersalski przyniósł mu pecha, bo jego wieś Kłączno została przy Niemcach, kilka kilometrów od Polski. Naziści ścięli mu głowę za współpracę z komórką wywiadowczą polskiej straży granicznej, a syna powołali do Wehrmachtu. Pod koniec 1944 r., gdy Hitlerowi się już wszystko sypie, Niemcy postanawiają wcielać do Wehrmachtu także osoby, które nie są czyste rasowo. „Mauser, karabin Wehrmachtu, miał metr i dziesięć centymetrów długości, niezaładowany ważył cztery kilogramy. Jak daleko, zdaniem Hitlera, mógł dojść chłopiec z karabinem, amunicją, plecakiem, w za dużym mundurze i luźnych butach?” – pytał w rozmowie ze mną pan Szroeder. I dodawał, że nie zamierzał być mięsem armatnim. Z Bytowa uciekł do ciotki Justyny, gdzie wyczekiwali armii radzieckiej. Jak we wsi Łyśniewo pojawił się czołg „Ruskich”, z gwiazdą, to dla pana Szroedera był to obraz „jak z najpiękniejszego filmu”. Jego rodzina do dziś procesuje
się o 140 hektarów zabrane przez hitlerowców.
W Sanoku wysłuchała Pani strasznych historii, m.in. Ukraińców, dla których najstraszniejszym okrzykiem w 1945 r. było „Polacy idą”. „Życie wtedy nic warte nie było. Strzelali wszyscy do siebie jak do zająców” – mówi pani rozmówca Jan Kobiela.
- To były wstrząsające wyznania. Ja się tego tematu bałam, musiałabym spędzić 10 lat na czytaniu różnych materiałów. W Sanoku wojna jest jeszcze żywa, trwa w głowach ludzi. Polka Alicja Wolwowicz opowiadała, że jej ojciec wyjechał do pracy w Gorgany i o mały włos zginąłby z rąk Ukraińców, tak jak jego koledzy. Darowano mu życie, bo „był dobry dla ukraińskich pracowników”, udało mu się przyjechać do Sanoka w 1944 r. To było dla mnie niebywałe, że ktoś mi odmówił rozmowy, ponieważ jestem Polką. Wzruszające były spotkania z Ukraińcami, którzy opowiadali, jak wojsko polskie paliło domy ich rodziców. I to też są fakty. UPA była straszna, moja rodzina doznała okrutnych ciosów z ich rąk, wiemy, że więcej ofiar było po stronie polskiej, ale to nie znaczy, że mam być zaślepiona nienawiścią i nie widzieć, że Polacy też dowalali Ukraińcom. Ci młodzi ludzie byli w straszliwym klinczu i jest mi ich bardzo żal. Ukraińcy mówią „akowcy”, ale przecież tam były rożne oddziały, m.in. grupa Żubryda. W Sanoku dla jednych Żubryd
jest bohaterem, dla drugich bandytą.
Mam w głowie obraz matki, której Polacy w odwecie za zbrodnie Ukraińców, palą dom, a ona w ostatniej chwili wbiega do niego, by zabrać kołdrę. Bo to często był cały dobytek tych ludzi. Mnie interesuje los zwykłych ludzi, jak się widzi wojnę z żabiej perspektywy, a nie wielkich polityków. „Prawda jest taka, że myśmy w Uluczu bali się obu stron. Za dnia Wojska Polskiego, po zmierzchu banderowców” – mówi mi Jarosław Cholewka, którego dom spalili Polacy. Jego rodzina zamieszkała w innej wsi, której ukraińskich mieszkańców wywieziono do Związku Radzieckiego. Na moje pytanie, czy w 1945 r. jakieś szczęście go spotkało, Cholewka odpowiedział, że „szczęściem było, że nikt z jego rodziny w tamten rok nie umarł”.
Wojna kaleczy wszystkich, niezależnie od narodowości. Przykładem jest Werner Henseleit, chłopiec z Prus Wschodnich. Wraz z rodziną uciekał przed Armią Czerwoną przez zamarznięty Zalew Wiślany w lutym 1945 r. Podobną drogę ucieczki musiało wybrać pół miliona ludzi, wielu z nich zginęło.
- Można sobie wyobrazić ten mróz, jest minus 30 stopni. Być może Werner by nie przeżył, gdyby nie miał na sobie skórzanych butów na drewnianych podeszwach. Jego matka jest chora na tyfus, wkrótce umrze w szpitalu. Chcą iść w prawo, do Pilawy, stamtąd odpływały statki do Niemiec, lecz wojsko skierowało ich do Gdyni. Decyzję o ewakuacji cywilów Niemcy podjęli za późno. Wozy zapadają się pod lód, wokół końskie i ludzkie trupy. O solidarności można tylko pomarzyć. Nikt nikomu nie chce pomóc.
Rodzina Henseleitów dociera do Gdyni, lecz po wejściu Sowietów nie można już uciec statkiem. Rosjanie ich gonią, zabłądzili w lesie. W kaszubskiej wsi ojca Wernera dopada NKWD. „Złapcie się za ręce i skoczcie do studni!” – krzyczy na pożegnanie Heinrich do pięciorga swoich dzieci. Najmłodsze nie ma jeszcze trzech lat. Werner nie wie, że oficjalnie wojna się skończyła i Hitler nie żyje. Polski sołtys rozdziela dzieci, Wernera oddaje do zamożnego, pobożnego gospodarza, który traktuje go jak niewolnika, bije i wali pejczem. Dopiero w 1950 r. Werner dowiaduje się od wójta gminy, że ostatnie niemieckie dzieci mają być ewakuowane z terenu Polski.
Jego ojciec, gdy wraca z radzieckiej niewoli, za pomocą Niemieckiego Czerwonego Krzyża, odnajduje tylko najstarszego syna. Umiera przekonany, że pozostała czwórka nie żyje. Tymczasem troje pozostało w Polsce, jedno wyjechało do Kanady, a Werner ożenił się z Kaszubką i dopiero w 1995 r. wyjechał z Polski do Niemiec. Rozmawiałam z nim, to przeuroczy, pogodny człowiek, a przecież przeżył gehennę. Potrafi mówić mieszaniną polskiego i kaszubskiego.
Około godziny dziesiątej wieczorem 30 stycznia 1945 r. Lucie Rybandt z synem spada z okrętu „Wilhelm Gustloff” do Bałtyku. Traci z oczu maleńkiego syna, Hansa, którego przywiązała do piersi trzema szalami. Po 53 latach przychodzi do niej list z PCK, że niejaki Hans Jurgen szuka matki. Kobieta z wrażenia miesiącami nie może spać, marzy o spotkaniu z synem. Jak trafiłaś na tę niezwykłą historię?
- Usłyszał ją przypadkiem od taksówkarza współautor tego reportażu Bogusław Kunach. Łucja Raczkowska urodziła się w 1923 r. w Grudziądzu. Ma 16 lat, gdy wybucha wojna. We wrześniu Niemcy wywożą ją na roboty. Po powrocie Łucji do Gdyni, Niemcy zmuszają rodzinę Raczkowskich do podpisania listy reichdeutschów (ojciec Łucji mieszkał w Rzeszy przed I wojną światową). Podpisanie listy zwalnia z niewolniczej pracy dla Niemców. W 42. r. Łucja zaręcza się z Georgiem Rybandtem z Pucka, który po ślubie wyjeżdża do Jugosławii walczyć z partyzantami. Panna młoda mieszka z teściową w Gdyni.
Do 75-letniej Polki, Łucji Bagińskiej z Gdyni (nazwisko po drugim mężu) rzeczywiście przyszedł taki list, od którego dostała zawrotu głowy. Zachęcona przez córkę, w niemieckiej książce telefonicznej znalazła numer Hansa i zadzwoniła. Chciała się z nim spotkać, ale – ku jej zdumieniu – on potrzebował tylko urzędowy dokument, że Bagińska to Lucie Rybandt, jego matka, z którą był jako półtoraroczny chłopiec na pokładzie okrętu. Starał się o odszkodowanie dla ofiar „Gustloffa”. Powiedział „do usłyszenia, mamusiu” i tyle.
Zwykły oszust?
- Odpowiedź nie jest prosta. Mężczyzna powiedział Łucji, że uratował go z wody jeden marynarz i oddał do domu dziecka w Niemczech. Po kilku latach odnaleźli go tam – po tym, gdy zobaczyli jego zdjęcie w gazecie - babcia i ojciec. Na pewno jednak nie był synem Łucji, nie chciał wykonać badań DNA, o które prosiła. Czy miał prawo uważać się za jej syna? Tak. Wmówiła mu to teściowa Łucji, powtarzała Hansowi, że matka chciała, żeby zginął, wcześniej mówiła, że matka nie żyje. Relacje Łucji i teściowej, gdy mieszkały razem w Gdyni, były bardzo niedobre, przyczyniły się do tego, że Łucja weszła na pokład „Gustloffa”, oprócz oczywistego zagrożenia ze strony Sowietów. W 51 r. Łucja dostała zdjęcie Hansa od teściowej, ale nie rozpoznała go.
Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło na okręcie, prawie połowa pasażerów to były dzieci. Szacunki wahają się między 6,6 a 9,6 tys. (na „Titanicu” zginęły 1523 osoby). W sumie ocalało ok. 1200 pasażerów. Ci, którzy wpadali do lodowatej wody, mogli w niej przeżyć najwyżej dwie minuty. Łucji udało się dostać na ponton z 16 rozbitkami. Dryfowali pięć i pół godziny. Jakiś mężczyzna mówił jej, że nie może zasnąć. Gdy znaleźli ich marynarze trałowca TS-2, okazało się, że przeżyli tylko kobieta i mężczyzna.
Nie byłoby tej katastrofy, gdyby dowódca radzieckiej łodzi podwodnej S-13 Aleksander Marinesko nie chciał się wykazać przed ścigającym go NKWD i swoim przełożonym. Na okręt przeznaczył cztery torpedy (trzy dotarły do celu). NKWD za „torpedowy atak stulecia” odpuściło mu jego wcześniejsze przewinienia, lecz bohaterem nie został. Za drobne oszustwa trafił na Syberię.
Nie wiedziałem, że w Polsce było kilkaset – a według niektórych nawet 1300 - obozów dla Niemców. Do „obozu pracy” w Łambinowicach trafiali także Ślązacy, nawet z Armii Andersa. Małe dzieci umierały tam z głodu, zwykli ludzie byli torturowani na równi z SS-manami, gdy trafiali w ręce podwładnych Czesława Gęborskiego. Podobnie jak sadysta Salomon Morel, zarządzający obozem „Zgoda” w Świętochłowicach, Gęborski uniknął odpowiedzialności za śmierć wielu niewinnych ludzi.
- 20-letni Gęborski – po kilkumiesięcznej pracy w milicji - mścił się na Niemcach, m.in. za pobyt w więzieniach, gdzie trafił już jako 16-latek. Na swojego adiutanta wybiera 18-letniego Ignacego Szypułę, który słynie z przemocy. Dla nich Niemcem jest też Ślązak. Opisuję dramatyczne losy śląskiej rodziny Maxarów (5-tygodniowa córka Klary Maxary została zagłodzona na śmierć), którzy przeszli przez ten „obóz pracy” razem z ludźmi ze 150 miejscowości. Rodzina Maxarów straciła dom w Kuźnicy Ligockiej, która wcześniej była częścią terytorium Niemiec. Wprowadzili się do niego przesiedleńcy z Kresów.
W obozie miały być także osoby podejrzane o działalność nazistowską, żołnierze armii niemieckiej wracający z niewoli (w większości Ślązacy), strażnicy obozu jenieckiego Lamsdorf. Czasem wystarczyło, by ktoś z UB chciał przejąć czyjś dom i mogło się to skończyć pobytem w obozie. W obozie nie było podziału na SS-manów i zwykłych ludzi, wszyscy się tam mieszali. Niemki wysyłano do ekshumacji jeńców radzieckich, robiły to gołymi rękami. „Zdarzało się, że więzień przypadkowo wpadł do takiego grobu i z uwagi na to, że zwłoki były już rozłożone – stanowiły taką potworną maź – tonął w tym” – mówił potem Gęborski. W tym czasie dziennikarze pisali peany na temat świetnych warunków w obozach, w tym Centralnego Obozu Pracy w Warszawie, w którym w czerwcu 1945 r. zakopano 400 zmarłych więźniów niemieckich.
Pod koniec 45 r. na terenie obozu doszło do pożaru, w którym zginęło co najmniej 48 więźniów. Według zeznań ocalałych, strażnicy strzelali do więźniów, wpychali ich do ognia. Gęborski twierdził, że strzelanina była spowodowana ucieczką Niemców, co było sprzeczne z zeznaniami świadków. Komisja weryfikacyjna, która zjawiła się pod koniec roku, odkryła, że wśród osadzonych są ludzie, którzy od początku przyznawali się do polskości. Zostają zwolnieni do domów. Obóz przestał działać jesienią 46 roku.
Gęborski i Szypuła dwukrotnie stanęli przed sądem, za pierwszym razem zostali uniewinnieni. Szypuła bronił się, że to była zemsta na faszystach, „to były inne czasy”. Gęborski, major UB, magister ekonomii, wykładowca w operacyjnej szkole BP w Katowicach umarł w 2006 r., przed zakończeniem drugiego procesu. Szypuła w 76 r. wypadł przez balkon i zginął na miejscu.
Adam Przegaliński, Wirtualna Polska
Przeczytaj także: