Łukasz Warzecha: związki partnerskie to chytry podstęp
W związkach partnerskich nie chodzi o to, o czym przekonują nas lewicowi aktywiści. Naprawdę chodzi w nich tylko o dwie rzeczy. Po pierwsze – odwrócić naszą uwagę od naprawdę ważnych spraw, zwłaszcza od sypiącej się gospodarki. Po drugie – utorować drogę znacznie dalej idącym żądaniom homoseksualistów. Bo tyko dla nich związki partnerskie mają faktyczne znaczenie - pisze Łukasz Warzecha w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski.
Zobacz wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
- Gdyby na wicemarszałka sejmu wybrano Annę Grodzką, w jakimś stopniu zmyłoby to z parlamentu hańbę związaną z głosowaniem nad związkami partnerskimi – orzekła Wanda Nowicka, która wicemarszałkiem właśnie być przestaje. Można by się zdziwić, że wynik całkowicie demokratycznego głosowania Nowicka nazywa „hańbą” tylko dlatego, że nie jest zgodny z jej oczekiwaniami. Ale nad tym, co ta proaborcyjna działaczka opowiada, nie warto się zatrzymywać.
Warto natomiast zatrzymać się jeszcze raz nad sprawą samych związków partnerskich. Oficjalne uzasadnienia, które słyszymy od ich zwolenników, nie mają wielkiego związku z prawdą. Jakie argumenty padają najczęściej?
Pierwszy argument – ogromnie zgrany i aż wstyd się nim właściwie zajmować – jest taki, że to rozwiązanie funkcjonuje już przecież w wielu krajach „w Europie i na Zachodzie”. Warto więc tylko przypomnieć, że z faktu, iż jakieś rozwiązanie jest gdzieś przyjęte, nie wynika automatycznie, że jest słuszne, dobre i godne naśladowania. Wydaje się to oczywiste, ale „argument z Europy” wciąż często się pojawia i ma zamykać polemistom usta.
Argument drugi: dopiero dzięki związkom partnerskim osoby żyjące dotąd w związkach nieformalnych będą mogły mieć pełnię praw. (Tu uwaga na marginesie. Niektórzy w swoim propagandowym zapale poszli tak daleko, że określili związki nieformalne jako „nielegalne”. Może powinni sięgnąć do słownika języka polskiego i sprawdzić, co oznacza słowo „nielegalny”.) To oczywiście fałsz. Wszystkie uprawnienia, które mają wynikać z zawarcia związku partnerskiego, można sobie przy odrobinie zachodu załatwić już dziś. Istnieją umożliwiające to instrumenty prawne. Dotyczy to i dokumentacji medycznej, i dziedziczenia, i opieki nad dziećmi. Trzeba założyć, że projektodawcy ustaw o związkach doskonale to wiedzą, zatem świadomie kłamią, a bezmyślna publiczność te kłamstwa powtarza, zapewne nawet w dobrej wierze.
Argument trzeci: osoby żyjące w związkach nieformalnych chciałyby móc je w końcu sformalizować. Mówiąc szczerze, nie wymagam od twardych zwolenników idei postępu zbytniej logiki. Lecz kiedy czytam, że ktoś chce „sformalizować nieformalny związek”, zaczynam się zastanawiać, czy nie ma problemu z najbardziej podstawowymi pojęciami. Przecież istotą związku nieformalnego, samym jego założeniem, jest to, że jest właśnie nieformalny. Nigdzie nie zapisany.
Jeżeli zaś ktoś żyjący w takim związku (w języku prawa zwanym konkubinatem) chce go sformalizować, to także ma na to sposób już dzisiaj. Jest nim ślub cywilny (o kościelnym nie wspominam, bo zakładam, że niemal wszyscy zwolennicy związków partnerskich mają na punkcie Kościoła i religii alergię). Zyskuje się wówczas z automatu wszystkie prawa, na których zwolennikom związków partnerskich tak zależy. Czemu zatem nie biorą oni tej opcji pod uwagę? Widzę tylko jedno wytłumaczenie: absurdalny, ideologiczny sprzeciw wobec instytucji małżeństwa samej w sobie.
I tu przechodzę do kolejnego argumentu: związki partnerskie nie są zamachem na instytucję małżeństwa. Otóż – są. Jednym z ich dwóch głównych celów (o drugim będzie mowa niżej) jest sprowadzenie formalnego związku dwojga ludzi do podpisania jakiegoś świstka. A najlepiej, gdyby ten świstek można było wysłać przez internet. Zero odpowiedzialności, zero obowiązków, zero poczucia, że ma się do czynienia z czymś szczególnym i ważnym. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ludzie lubią łatwe rozwiązania, jako że żyjemy w czasach tryumfu łatwości. Wysiłek, praca nad sobą, opanowanie, obowiązkowość i odpowiedzialność nie są specjalnie modne wśród postępowej części społeczeństwa. Wszystko ma być łatwe i proste i tak właśnie są zaprojektowane związki partnerskie. Jeśli ludzie dostaną taki instrument, to zapewne będą chcieli z niego korzystać, bo tak będzie prościej. I w tym sensie związki partnerskie są jak najbardziej wymierzone w małżeństwo, nawet w jego laickim wydaniu. No, chyba że ktoś tego właśnie chce: deprecjacji i
osłabienia instytucji małżeństwa. Uczciwie byłoby jednak przyznać, że taki jest cel nowej regulacji.
Spyta ktoś: dlaczego zatem nie dać obywatelom takiej możliwości? Odpowiadam: bo przynajmniej dopóki polskie państwo uznaje formalnie rodzinę, a więc i małżeństwo za fundament społeczeństwa, nie powinno czynić nic, co w rodzinę może być wymierzone.
Argument kolejny: związki partnerskie są rozwiązaniem neutralnym, więc co szkodzi je wprowadzić do polskiego prawodawstwa? Po pierwsze – jak wykazałem – neutralne wcale nie są. Ale – po drugie – nawet, gdyby takie były, to stanowczo zbyt mało, aby zmieniać prawo. Pomijając wiele wskazywanych przez ekspertów pułapek prawnych z nimi związanych, nie wprowadza się do prawa nowych rozwiązań, wymagających przecież wysiłku instytucjonalnego i finansowego, tylko dlatego, że ktoś ma taki kaprys. Dla takiego działania musi być poważne uzasadnienie. Jeśli związki partnerskie są neutralne, a odpowiednie rozwiązania prawne i tak już istnieją – uzasadnienia brak.
To tyle jeśli idzie o pary heteroseksualne. Z punktu widzenia związku kobiety z mężczyzną nie ma żadnego powody, aby wprowadzać związki partnerskie.
Co innego z punktu widzenia par homoseksualnych. Wprawdzie nawet dwaj mężczyźni lub dwie kobiety mogą skorzystać z istniejących już instytucji prawnych na przykład po to, aby zapewnić sobie dziedziczenie i projektodawcy związków partnerskich świetnie sobie z tego zdają sprawę. Tyle że nie o to im chodzi. Prawdziwym celem jest wprowadzenie do polskiego prawa, w jakiejkolwiek postaci, możliwości formalnego potwierdzenia homoseksualnego związku. Po co? Bo ma to być pierwszy krok. Tak jak było w tych krajach, gdzie dziś na poważnie debatuje się lub nawet już wprowadzono najdalej idące rozwiązanie, czyli prawo par homoseksualnych do adopcji.
Uczciwie byłoby oczywiście postawić tę sprawę jasno i otwarcie. Uczciwie byłoby, gdyby wnioskodawcy stanęli na trybunie sejmowej i powiedzieli: „Tak, chodzi nam o to, aby zacząć od czegoś pozornie niekontrowersyjnego, a następnie przejść do rozwiązań dalej idących. Naszym ostatecznym celem jest oczywiście całkowite zrównanie małżeństw hetero- i homoseksualnych, wykreślenie z konstytucji zapisu, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny, oraz przyznanie parom gejowskim prawa do adopcji”. To byłoby szczere i uczciwe, ale mało skuteczne, bo związki partnerskie tak traktowane stałyby się natychmiast ekstremalne mało popularne.
W 2010 roku Fundacja Mamy i Taty (www.mamaitata.org.pl) opublikowała raport „Strategia polityczna lobby LGBT w Polsce i na świecie: cele, narzędzia, konsekwencje”. Przypomniała w nim, że we wszystkich krajach grupa ta działa podobnie, według schematu nakreślonego w słynnym artykule, opublikowanym w 1987 roku w piśmie „Guide Magazine”. Najpierw następuje znieczulenie społeczeństwa, przyzwyczajenie go do sytuacji, potem pod pozorem neutralności wprowadza się pierwsze, łagodne rozwiązania prawne. A potem coraz śmielej i coraz brutalniej działa się dalej.
Jestem zwolennikiem stawiania spraw wprost. Nie mam oporów przed przyznaniem, że zakusy homoseksualnego lobby mi się nie podobają, że nie życzę sobie wprowadzania rozwiązań, na których temu lobby zależy, że tradycyjna rodzina jest – moim zdaniem – siłą społeczeństwa, małżeństwo to wyłącznie związek kobiety i mężczyzny, ważne są dla mnie tradycyjne wartości, a działania lobby homoseksualnego są wymierzone we wszystkie te punkty. Chciałbym, żeby druga strona jasno przyznała, o co jej chodzi, zamiast tchórzliwie kryć się za frazesami o fałszywie rozumianych wolności i tolerancji. Tylko, że tchórzliwe podkradanie się jest integralną częścią jej strategii.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski