Łukasz Warzecha: Smoleńsk: nie ufam polskiemu państwu
"Gdybym ja była prezydentem Rosji i słyszała, że zamordowałam polskiego prezydenta, to robiłabym wszystko, żeby utrudnić śledztwo. Jestem sojusznikiem Putina w tej sprawie". Tych słów nie wypowiedziała Tatiana Anodina ani w ogóle żadna funkcjonariuszka rosyjskiego systemu. To słowa Janiny Paradowskiej. O wieku kobiet mówić nie należy, ale tym razem zrzucenie tej wypowiedzi na karby starości to dla Paradowskiej najlepszy wariant. O innych przykro pisać - uważa Łukasz Warzecha.
10.04.2014 | aktual.: 11.04.2014 08:08
Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Teza Paradowskiej nie wymaga komentarza. Jest jak wzięta z briefu kremlowskich doradców prezydenta Federacji Rosyjskiej. Paradowska wygłaszając takie słowa postawiła się poza grupą osób, które można określić mianem "polskich publicystów". Ani to publicystyka, ani tym bardziej polska.
Są i bardziej subtelne komentarze z tej samej strony. Dziś, 10 kwietnia rano, w jednej z rozgłośni radiowych spotkałem się z Mariuszem Ziomeckim, innym publicystą o poglądach, mówiąc oględnie, niechętnych największej partii opozycyjnej. Ziomecki wywodził, że jest niedopuszczalne i nienormalne, iż niektóre rodziny ofiar katastrofy stały się w tej sprawie stroną, i to stroną aktywnie krytykującą nie tylko same wyniki śledztwa – zarówno komisji Millera, jak i prokuratury – ale w ogóle kwestionującą sposób działania państwa i jego struktur. A zatem w pewien sposób i samo państwo.
Teza Ziomeckiego jest dość typowa dla członków smoleńskiej sekty, czyli tej grupy komentatorów, ekspertów i polityków, którzy rzekomą prawdę o przyczynach katastrofy rządowego tupolewa znali już kilkadziesiąt minut po niej i dla których w ciągu ostatnich czterech lat nic się w tej sprawie nie zmieniło mimo lawiny faktów. Jest to teza zadziwiająca, bo rozumieć ją można tak, że w imię niepodważania autorytetu państwa mamy się – my wszyscy, a w szczególności rodziny zabitych – wbrew oczywistym przesłankom zgodzić, że państwo egzamin zdało i poradziło sobie znakomicie.
Otóż – nie poradziło sobie w żadnej mierze. Ani znakomicie, ani w ogóle. Poradzić sobie zresztą nie mogło, skoro szef rządu – do dziś dokładnie nie wiadomo, dlaczego – podjął brzemienną w skutkach decyzję, aby dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy prowadzić według konwencji o cywilnych statkach powietrznych, choć jako żywo mieliśmy do czynienia z wojskowym samolotem. Jeżeli wysokiej rangi polityk może stanąć za jakieś swoje decyzje przed Trybunałem Stanu, to właśnie za takie.
Myślę o katastrofie pod Smoleńskiem i o wszystkich ludziach, szczególnie tych, których znałem osobiście, którzy tam zginęli. I z poczuciem strasznej bezsilności stwierdzam, iż wiem, że nic nie wiem. I że być może już nigdy wiedział nie będę. Katastrofa zdarzyła się bowiem w kraju, który w swojej naturze ma kłamstwo, mataczenie, mordowanie przeciwników. Nie znaczy to, że to był zamach. Nie znaczy, że nie doszło do zwykłego, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Albo że nie był to wynik klasycznej rosyjskiej niedbałości i bardaku. Znaczy to natomiast tyle, że w możliwym do przewidzenia czasie nie będziemy tego wiedzieć. I że każdy z wariantów pozostaje prawdopodobny.
Ziomecki podczas wspomnianego programu ze zgrozą zauważył, że przy takim pełnym nieufności podejściu żaden rezultat żadnego śledztwa nie będzie mógł być przeze mnie uznany za miarodajny. Ma rację, tyle że ja nie widzę w tym niczego napawającego przerażeniem – raczej smutkiem i poczuciem beznadziei. To prosta, logiczna konkluzja, biorąca pod uwagę okoliczności katastrofy i to, co się działo po niej. Nawet gdyby kiedyś w wyniku śledztwa prowadzonego już pod rządami innej władzy stwierdzono, że pod Smoleńskiem istotnie dokonano zamachu, i tego rezultatu nie można by uznać za w pełni miarodajny. Można sobie bowiem wyobrazić, że zamachu wcale nie było, ale jakimś zewnętrznym siłom na rękę byłoby spreparowanie dowodów, prowadzących właśnie do takich wniosków i potęgujących w Polsce ferment, który musiałby być rezultatem takich ustaleń. Jesteśmy – nomen omen – we mgle i w niej pozostaniemy, być może już na zawsze lub przynajmniej do czasu, gdy w Rosji przestanie funkcjonować obecna miękka dyktatura i zastąpi ją
autentyczna demokracja. W to jednak, mówiąc szczerze, nie wierzę. Wydarzenia ostatnich miesięcy pokazują, że Rosja jest państwem, jak się wydaje, immanentnie niezdolnym do podążania drogą Zachodu, także za sprawą życzeń i tęsknot własnych obywateli. Los drobnych historycznych wyjątków, jak rząd Kiereńskiego, tylko tę regułę potwierdza.
Z kolei robiąc podsumowanie działań mojego własnego państwa, podobno leżącego zdecydowanie na Zachodzie, muszę postawić na skrajną nieufność. Dlaczego? Wystarczy taka oto hasłowa lista: rosyjska dezinformacja od samego początku (cztery podejścia do lądowania) podchwycona chętnie przez przedstawicieli rządu Tuska; powtarzane wielokrotnie kłamstwa Ewy Kopacz o przeczesywaniu miejsca katastrofy czy o obecności polskich lekarzy przy sekcjach zwłok w Moskwie; niszczenie przez Rosjan kluczowego dowodu w postaci wraku i jego brak w Polsce; zalew fałszywych informacji o treści rozmów w kokpicie; brak zdecydowanej reakcji rządu na kłamstwa rosyjskiej komisji MAK; zadziwiający brak ścisłości i kontrowersje w sprawach, wydawałoby się, najłatwiejszych do ustalenia, takich jak wysokość brzozy, o którą miał zahaczyć samolot; losy wielu próśb o pomoc prawną, kierowanych przez polską prokuraturę do Rosjan i pozostających bez odpowiedzi lub realizowanych po absurdalnie długim czasie; do dziś nie wyjaśniona kwestia odczytów
ze spektrometrów, które z niewiadomych powodów wskazały obecność na szczątkach substancji wybuchowych, choć podobno ich tam nie było; sposób obchodzenia się z ciałami zabitych, w tym seria zamian zwłok, z których prawdopodobnie odkryto tylko drobną część… Można tak ciągnąć długo.
W drugiej części "Anatomii upadku", dobrego filmu Anity Gargas, jest pewien drobny wątek, który najlepiej pokazuje polską bezradność, bezmyślność, naiwność w obliczu Rosjan. Andrzej Kowalski, wypowiadający się w filmie były p.o. szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, przypomina, w jaki sposób przedstawiciel polskiej prokuratury zabezpieczał rejestrator głosów w kabinie (CVR) podczas badania jego zawartości w Moskwie. Otóż CVR był umieszczany na noc w sejfie, a na jego drzwiach polski oficer naklejał… papierową plombę ze stempelkiem polskiej prokuratury.
Zakładam, że gdyby – bo tego nie wiemy – Rosjanie mieli potrzebę manipulowania przy rejestratorze, to przed wydobyciem go z sejfu, padliby na podłogę ze śmiechu, widząc, jak skutecznie polskie państwo zabezpieczyło dowody przed sfałszowaniem.
I tak jest z całym smoleńskim śledztwem (w ogólnym sensie tego słowa): trzyma się na takiej właśnie papierowej plombie z zatartym stempelkiem.
Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski