PolskaŁukasz Warzecha: jak wymyślono akcję "Orzeł może"

Łukasz Warzecha: jak wymyślono akcję "Orzeł może"

Akcja "Orzeł może" ma przekonać Polaków do okazywania sobie życzliwości i wiary we własne siły. Oczywiście życzliwość nie może dotyczyć wszystkich, bez przesady. Nie obejmuje ona tych, którzy uparcie nie chcą zrozumieć, że żyjemy w kraju mlekiem i miodem płynącym, pod władzą najlepszego rządu na półkuli północnej.

Łukasz Warzecha: jak wymyślono akcję "Orzeł może"
Źródło zdjęć: © PAP | Artur Reszko
Łukasz Warzecha

02.05.2013 | aktual.: 02.05.2013 12:07

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy

Pewnego pięknego dnia prezydent Komorowski zbudził się, popatrzył na swoją małżonkę, zadumał się z troską nad losem Polski, a następnie poraziła go nagła myśl, że trzeba przekazać Polakom trochę jego własnego optymizmu, który towarzyszy mu każdego dnia. Potem chwycił za słuchawkę, wykręcił numer do Magdaleny Jethon, szefowej Programu III Polskiego Radia, i zaraził ją w ciągu pięciu minut swoim zapałem. Pani Jethon, szczerze przejęta problemami rodaków z własną samooceną, natychmiast zdecydowała, że jej stacja weźmie udział w przedsięwzięciu.

Następnie pan prezydent zatelefonował do Adama Michnika. Niestety, redaktor Michnik był bardzo zmęczony po toczonych poprzedniej nocy z Jerzym Urbanem dyskusjach na temat bolesnych podziałów pomiędzy Polakami, w związku z czym pan prezydent musiał zadowolić się rozmową z Jarosławem Kurskim. Redaktor Kurski ochoczo podchwycił ideę. Już od dawna sądził, że Polakom potrzeba więcej zrozumienia, sympatii, radości. To on wpadł na pomysł, aby uczestnicy pochodu 2 maja nieśli czekoladowego orła.

Pan prezydent był z siebie bardzo zadowolony. Godzinę później pochwalił się małżonce przy śniadaniu swoimi poczynaniami. Pierwsza dama rzekła: "No widzisz, Bronek, a jednak orzeł może". I tak spontanicznie, przy jajecznicy, powstało znakomite hasło akcji, która dziś zagrzewa Polaków do optymizmu i uśmiechu.

Tak zapewne genezę akcji "Orzeł może" wyobrażają sobie różni szlachetnie i sympatycznie naiwni jej uczestnicy. Ot, taki na przykład dziennikarz Polsat News Marek Kacprzak, skądinąd bardzo miły człowiek, którego darzę szczerą sympatią. Napisał on na Twitterze, że "Orzeł może" to bardzo fajna akcja, w której prawica od razu wietrzy polityczną motywację. Spytałem, z jakich w takim razie powodów jego zdaniem włączyła się w nią "Gazeta Wyborcza". Kacprzak odpisał: "Mam nadzieję, że 'Gazeta' włączyła się w tę akcję, bo to fajna akcja z dobrym przekazem". Niestety, wszystkim sympatycznie naiwnym "szczęśliwym Polakom", takim jak Marek Kacprzak, muszę wyjaśnić (wiem, to może być szokiem), że jednak nie biorą udziału w radosnym, spontanicznym przedsięwzięciu, zrodzonym z potrzeby serca jego organizatorów. Nie wymyślił go Bronisław Komorowski w porannym natchnieniu, a "Gazeta Wyborcza" nie bierze w niej udziału, bo tak nas wszystkich kocha. No, może przynajmniej część z nas.

Tak się niestety składa, że ten kicz – bo cała akcja jest wprost niepomiernie kiczowata, a symbolem tego kiczu zostanie po wsze czasy czekoladowy orzeł – jest raczej prymitywnym propagandowym chwytem, który ma za zadanie utrwalić od dawna już funkcjonujący podział. Istotę tego sztucznego podziału oddaje jeden z memów, które można znaleźć w internecie: "Polaku, uśmiechnij się, bo będziesz z PiS-u!".

Opowieść, którą ma przekazać akcja "GW" (przypuszczałbym, że to ona jest głównym pomysłodawcą), jest prosta: Polacy "zachodni" i "europejscy" to ci, którzy pójdą z prezydentem, będą się cieszyć na rozkaz, lizać orła z czekolady, a przede wszystkim będą potwierdzać, że są zadowoleni, szczęśliwi i nawet jeśli są jakieś problemy, to przecież malutkie i nieistotne. Każdy, kto zechce tę narrację podważyć, wylatuje automatycznie poza nawias i można go określić jednym z wielu piętnujących określeń: narzekacz, malkontent, ponurak, mąciciel itd.

Zabieg prosty i w swojej prostocie genialny. Mnóstwo osób chce się przecież poczuć po europejsku i chce pokazać, że nie są malkontentami. Jeśli pokażą to dostatecznie wyraźnie, na przykład dołączając do pochodu, to odetną się automatycznie od tych wszystkich, którzy chcą naszą "narodową dumę" zabić i marudzą, a to, że śledztwo w sprawie katastrofy jest farsą, a to, że bezrobocie rośnie, a to, że podatki szybują w górę, a to, że administracja się rozrasta i na wiele innych tematów. To ta roszczeniowa tłuszcza z "małych miast i wsi", a przecież każdy chce być "młodym, wykształconym, z dużego miasta".

Oczywiście w tej propagandowej hucpie, jaką jest akcja "Orzeł może", jest całe mnóstwo paradoksów. Ot, choćby taki, że – według jej organizatorów – ma ona pokazać Polaków bez kompleksów. Zarazem jednak największym motorem polskiego zakompleksienia pozostaje sama "Gazeta Wyborcza" i basujący jej uczestnicy życia publicznego, którzy od lat przekonują, że miarą naszego sukcesu jest to, czy Zachód nas chwali, czy gani. Dla każdego trzeźwo myślącego człowieka powinno być jasne, że jest to świadectwo gigantycznych kompleksów. Naród ich pozbawiony nie ogląda się przecież na to, czy w jakiejś gazecie napisali o nim dobrze czy źle. Realizuje po prostu własny interes.

Inny paradoks to ten, że akcja, która ma godzić Polaków i sprzyjać wzajemnej życzliwości jest organizowana przez gazetę, która zrobiła bodaj najwięcej, aby Polaków podzielić, przedstawiając całkowicie fałszywie ogromną część polskiego społeczeństwa jako prymitywnych agresorów żądnych krwi ziomków.

Trzeci paradoks dotyczy narodowej dumy, którą rzekomo ma wzmacniać akcja z ptakiem z czekolady. Duma to jednak specyficzna, polegająca głównie na przepraszaniu wszystkich za wszystko. Inaczej mówiąc – możemy być dumni z tego, że przepraszamy. Ale w żadnym wypadku nie możemy być dumni z naszych historycznych dokonań, czynów, z poświęcenia obywateli przy różnych okazjach. To jest duma szkodliwa, fałszywa i zalatująca złowrogim nacjonalizmem.

Część propagandowego asortymentu rozpoczętej dzisiaj akcji sięga wprost czasów Peerelu. To wtedy komunistyczna propaganda kwitowała wszelkie zastrzeżenia wobec rzeczywistości, przyklejając łatkę "narzekacza". Owszem, można było zgłaszać pretensje do sposobu funkcjonowania skupu butelek (robiła to nawet Monika Olejnik na początku swojej kariery), ale wyżej już nie. Tak jest i dziś: słuszne media mogą napisać, że Warszawa tonie w chaosie, ale nie, że winna temu jest pani prezydent, wiceprzewodnicząca Platformy Obywatelskiej. Mogą powiedzieć, że w jakimś szpitalu spławiono 80-letnią staruszkę, która w końcu zmarła, ale broń Boże nie mogą z tego wyciągać wniosku, że to rząd Tuska zawala sprawę opieki zdrowotnej.

Warto więc może wyjaśnić, że nie należy do "narzekaczy" ten, kto jest w stanie uzasadnić swoje negatywne nastawienie do sytuacji. A uzasadnień jej mnóstwo, o części była już w tym tekście mowa.

Przy czym – to znów kłamstwo drugomajowej propagandy – nawet bardzo krytyczny stosunek do rzeczywistości Polski po pięciu latach rządów PO nie oznacza ani ponuractwa, ani braku życzliwości, ani kompleksów. Podobnie jak udział w pochodzie z czekoladowym ptakiem nie oznacza automatycznie braku kompleksów i życzliwości wobec wszystkich. Pomiędzy tymi stanowiskami – ocena rzeczywistości i nastawienie do ludzi i świata – nie ma żadnej zależności.

Pozostaje otwarte pytanie, jak nazwać ludzi, którzy nie chcą sami przed sobą przyznać, że dzisiejsza Polska im się nie podoba i na siłę usiłują dostosować swój nastrój do tego zarządzonego przez celebrytów i kręgi z Czerskiej. Jak nazwać tych, którzy nie potrafią myśleć wystarczająco samodzielnie, aby przegryźć się przez propagandowy kicz czekoladowego ptaka? Parę niezbyt pochlebnych określeń chodzi mi po głowie, ale odpowiedź pozostawiam Państwu.

Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL

Komentarze (877)