Łukasz Warzecha: Doktorowi G. wyrywali paznokcie
Stalinowscy siepacze od Mariusza Kamińskiego wpadli do gabinetu doktora G., po czym w kajdanach zawlekli go na przesłuchanie. Tam doktora G. rozebrano do naga, posadzono na nodze od stołka, kazano robić przysiady, wbijano igły pod paznokcie, świecono lampą w oczy, odmawiano jedzenia i picia, a na koniec – przepraszam za drastyczność – jeden z siepaczy na niego nasiusiał (scena z "Przesłuchania" Bugajskiego). W końcu jak metody stalinowskie, to do końca - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
No cóż, może nie do końca tak właśnie było. Doktora G. nie spotkały żadne fizyczne represje, a przy nim stale było kilku jego obrońców. Co ciekawe, żaden z tych obrońców – na pewno dobrze opłacanych i profesjonalnych – nie zgłosił podczas postępowania ani też po nim skargi na działania śledczych. A przecież mógł to zrobić bez problemu, gdyby tylko zażądał tego jego klient albo gdyby sam uznał, że podejrzany jest dręczony.
Skoro zatem z tej roli z tajemniczego powodu nie wywiązali się obrońcy pana G., postanowił ich zastąpić sędzia Igor Tuleya, wygłaszając obszerny wywód o "stalinowskich metodach" działania CBA. No dobrze, nie było tam ani sadzania na nodze od stołka, ani wyrywania paznokci, ani potwornego, niekończącego się bicia, czyli tego wszystkiego, czego doświadczyli patrioci katowani w latach 40. i 50. przez funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Głównego Zarządu Informacji Wojskowej, Urząd Bezpieczeństwa albo wprost przez oddelegowanych do naszego kraju oficerów NKWD. Był, zdaniem sędziego Tulei, "konwejer".
Cóż to takiego, ów "konwejer"? Możemy trafić na to słowo w aktach oskarżenia, jakie prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej kierowali przeciwko stalinowskim śledczym. Otóż konwejer było to przesłuchanie, w trakcie którego zmieniali się śledczy, a podejrzany nie miał szansy się przespać. Na dodatek zwykle był potwornie dręczony, nierzadko wręcz katowany. Np. w 2011 roku jeden z byłych funkcjonariuszy Głównego Zarządu Informacji został skazany m.in. za to, że stosował wobec podejrzanego konwejer, trwający od 11.30 8 grudnia 1952 r. do 24.00 10 grudnia. W 1948 r. ubecy przesłuchiwali w systemie konwejeru przez kilkanaście godzin 29-letnią harcerkę Emilię Szlachtę, „Milę”, bijąc ją i głodząc. W latach 1950-51 prowadzono śledztwo przeciwko gen. dywizji Stefanowi Mossorowi. I wobec niego stosowano konwejer, przy czym śledczy Kazimierz T. zmuszał generała "w czasie wielogodzinnych przesłuchań do siedzenia w jednej pozycji na stołku bez oparcia, wlewał wymienionemu szklanką zimną wodę za ubranie, przetrzymywał
pokrzywdzonego podczas przesłuchań prowadzonych zimą przez wiele godzin przy otwartym oknie, doprowadzając do wyziębienia organizmu wymienionego, w wyniku czego generał Mossor będąc u kresu wytrzymałości fizycznej spadał ze stołka na podłogę i nie był w stanie samodzielnie się z niej podnieść" (cytat z dokumentów IPN).
Którą z metod, zdaniem sędziego Tulei, zastosowali stalinowscy siepacze wobec doktora G.? Nie wiemy, ponieważ nie udało się uzyskać informacji, ile mianowicie, według sędziego, trwały owe "wielogodzinne przesłuchania". Sam sędzia Tuleya przyznał w wypowiedzi dla "Gazety Polskiej Codziennie", że nie pamięta, jak długo przesłuchiwano. Trochę dziwne, skoro właśnie z tego podobno powodu porównywał metody CBA do metod stalinowskich.
Jeśli idzie o świadków (a właściwie podejrzanych, bo taki był formalny status osób wręczających łapówki, przesłuchiwanych w związku ze sprawą G.), którzy też mieli być poddani straszliwej procedurze "konwejeru", zgodnie z informacjami, jakie mamy, było to w najgorszym razie 10 godzin, ale w dwóch miejscach: CBA i prokuraturze. Wiemy też o dwu-, trzygodzinnych przesłuchaniach w nocy, po których przesłuchiwani wracali do domu. Każdy adwokat potwierdzi, że przesłuchanie, trwające cztery czy pięć godzin nie jest niczym nadzwyczajnym, podobnie zresztą jak przesłuchanie nocne. Tyle trwały choćby przesłuchania polityków z poprzedniego układu np. w sprawach związanych z samobójstwem Barbary Blidy.
Podsumowując: merytorycznie słowa sędziego Tulei są nie do obrony. Każdy, kto ma podstawową choćby wiedzę o ubeckich metodach prowadzenia śledztw, widzi gołym okiem, że żadnego porównania tu nie ma. Próba tworzenia jakiegokolwiek skojarzenia jest obraźliwa podwójnie: i dla funkcjonariuszy biura, i – przede wszystkim – dla tych, których naprawdę sadzano na nodze od stołka, którym wyrywano paznokcie i którym łamano żebra, depcząc ich podkutymi butami.
Powstaje zatem pytanie, jaki cel przyświecał panu sędziemu, gdy wygłaszał swoją tyradę przeciwko służbom, za sprawą których w ogóle doszło do procesu i na działaniach których oparła się prokuratura, tworząc akt oskarżenia. Są dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że Igor Tuleya jest, delikatnie ujmując, osobą niezbyt rozgarniętą i o małej wiedzy historycznej, a jego wypowiedź była nieprzemyślanym wyskokiem. Druga jest taka, że – przy być może faktycznie nikłej wiedzy o czasach stalinowskich – pan sędzia poczuł się zmuszony dla własnego dobra odciąć się w pewien sposób od wydawanego przez siebie wyroku. To mu się udało – w medialnym odbiorze pozostał następujący schemat: może tam i G. skazano za jakieś bzdury, ale tak naprawdę wyrok był na CBA i Mariusza Kamińskiego.
Zakładam, że pan sędzia niemądry nie jest. Zakładam też, że mieści się w pewnej średniej poglądów i zachowań wielu polskich sędziów, z których część ma na koncie prawdziwie kuriozalne orzeczenia w głośnych sprawach. Wbrew temu, co twierdzą obrońcy sędziego Tulei, nie wykazał się on żadną odwagą, wygłaszając swoje publicystyczne tezy. Odwaga nie jest potrzebna, jeśli natychmiast dostaje się poparcie ogromnej części establishmentu i wyrasta się na kogoś na kształt bohatera. Sędzia wykazałby się odwagą, gdyby jednoznacznie potępił łapówkarstwo oskarżonego. No, ale tak głupi Igor Tuleya jednak nie jest. Skoro już musiał skazać dr. G. na podstawie zgromadzonych dowodów, to zarazem musiał go w pewnym sensie przeprosić za to, że go skazuje. Wkrótce w obronę wzięli go wszyscy święci, z Krajową Radą Sądownictwa włącznie. Co akurat nie jest w najmniejszym stopniu dziwne. Zadziwiające i zaskakujące byłoby, gdyby KRS zajęła odmienne stanowisko. Ale to się raczej w podobnej sytuacji nie zdarzy. Wśród sędziów powiedzenie,
że ręka rękę myje sprawdza się jak mało gdzie.
Trzeba przyznać, że Igor Tuleya wyznaczył również nowe standardy w wymiarze sprawiedliwości. Owszem, zdarzało się, że sędzia nie zostawiał suchej nitki na służbie, prowadzącej dochodzenie oraz na prokuraturze. Łączyło się to jednak z odrzuceniem aktu oskarżenia. Nie wiem natomiast, czy kiedykolwiek zdarzyło się, żeby prowadzący sprawę sędzia w ustnym uzasadnieniu wyroku dezawuował tak zdecydowanie sposób działania służby, która dostarczyła mu dowodów, na podstawie których jednak oskarżonego skazał.
Oczywiście nie chodzi o to, aby uznać, że CBA zawsze działało perfekcyjnie i aby nie zgodzić się na żadną krytykę biura za czasów Mariusza Kamińskiego (przypomnę – pozostawionego na stanowisku przez Donalda Tuska do czasów afery hazardowej, a więc już po strasznych czynach wobec doktora G.). Można to było jednak zrobić inaczej. Sędzia miał prawo odrzucić część dowodów, jeżeli miał wątpliwości co do sposobu ich zdobycia. Mógł też – w sposób stonowany i lakoniczny – o swoich wątpliwościach poinformować w trakcie rozprawy. Tyle że to wszystko nie miałoby waloru medialnego, a sam sędzia nie doczekałby się peanów ze strony salonu. Żeby na nie zasłużyć, trzeba odpowiednio dokopać "stalinowskiemu reżymowi kaczystowskiemu". To pan sędzia uczynił wybornie i spełnił oczekiwania swoich obrońców na 110 procent. Teraz pozostaje śledzić jego dalszą karierę. Coś mi mówi, że za tej władzy będzie błyskotliwa.
Łukasz Warzecha, specjalnie dla Wirtualnej Polski