Łukasz Warzecha dla WP.PL: złodzieje znów mnie okradli
Za kilka dni koniec roku podatkowego. Jak co roku o tej porze padam ofiarą brutalnego wymuszenia. Bandyta okrada mnie z moich ciężko zarobionych pieniędzy (w tym roku z powodu niekorzystnych zmian w podatkach z wyjątkowo pokaźnej sumy), terroryzując mnie groźbami straszliwych sankcji. Od zwykłego rozboju czy wymuszenia ta procedura różni się jedynie tym, że bandyta ma twarz ministra finansów i żadna jednostka policji nie zechce przyjąć mojego zgłoszenia - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL.
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Znam osoby, które twierdzą, że chciałyby płacić wyższe podatki. Szczerze przyznaję: mam ich za dewiantów. Człowiek, który w dzisiejszej Polsce, rządzonej przez PO, mówi, że chciałby więcej oddawać fiskusowi, nie jest do końca normalny. To jakieś zboczenie, całkiem groźne.
Znam takich, którzy uparcie twierdzą, że w Polsce podatki są relatywnie niskie. Na dowód przytaczają suche stawki podatkowe w innych państwach. Tym mogę odpowiedzieć tak: jeśli ktoś oferuje mi towar dobrej jakości, to bez przykrości gotów jestem za niego zapłacić więcej. Jeśli ktoś zaś oferuje mi towar odrobinę tańszy, ale mam świadomość, że posłuży mi on przez moment, a potem się rozsypie, nie mam ochoty płacić za niego ani grosza. Wielka Brytania oferuje przyjazne i dobrze działające państwo. Polskie państwo za moje podatki oferuje mi towar kiepski – mówiąc najdelikatniej. Jest jak ten opisywany przez Wiecha zbir, który składał propozycję nie do odrzucenia: „Kup pan cegłę!”. I ja tę cegłę muszę kupować, bo jeśli jej nie kupię, zostanę zniszczony. Potem z rozpaczy, spoglądając na swój PIT, mogę sobie w nią najwyżej walić głową.
W 2007 r., po objęciu władzy, łże-liberał Donald Tusk zaklinał się na wszystkie świętości, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż on pozwoli któremuś ze swoich ministrów wspomnieć o podniesieniu podatków. Powiedzieć, że minął się z prawdą, znaczyłoby nie docenić dokonań pana premiera. To trzeba nazwać po imieniu: Tusk łgał jak bura suka.
Tu chciałbym przypomnieć o paru faktach. Po pierwsze – że w Polsce kwota wolna od podatku jest żenująco, śmiesznie, kpiąco niska. W naszym kraju władzuchna raczyła ją po raz ostatni podnieść w roku 2009, do oszałamiającego poziomu 3091 zł i nie zamierza jej waloryzować. W Wielkiej Brytanii podniesiono ją właśnie do 10 tys. funtów, czyli ponad 50 tys. zł. Jest więc o ponad 16 razy większa niż w Polsce. Nawet uwzględniając różnicę w poziomie wynagrodzeń, to porażająca różnica.
Po drugie – od dawna nie waloryzowano progów podatkowych. II próg zaczyna się i będzie się nadal zaczynał od nieco ponad 85 tys. zł dochodu. W wieloletnim planie finansowym, który władzuchna była właśnie uprzejma zaprezentować, jest mowa o niezmienianiu tej wartości przynajmniej do 2017 r. Wszystkim, którzy wierzą jeszcze w kłamstwa Tuska o niepodwyższaniu podatków osobistych chciałbym uświadomić, że zamrożenie wartości progów podatkowych to właśnie faktyczne podnoszenie podatków. To powinien rozumieć każdy, kto zna podstawy ekonomii.
Po trzecie – władzuchna zlikwidowała wiele ulg. Dla wielu rodzin niedostępna jest już ulga rodzinna. Praktycznie nie ma ulgi internetowej. Potwornie dostali w tyłek przedstawiciele wolnych zawodów, którym zlikwidowano możliwość odliczenia 50 procent kosztów uzyskania przychodów od ich całości. Teraz mogą to uczynić jedynie do wysokości I progu podatkowego, a więc ok. 85 tys. Od reszty przychodów nie przysługuje im już żadne odliczenie. Dla niektórych oznacza to całkowity podatek dwukrotnie albo i więcej wyższy niż w poprzednich latach. Cóż to, do diabła, jest, jeśli nie radykalna podwyżka podatków?!
Po czwarte – władzuchna raczyła podnieść nam chwilowo podatek VAT z 22 do 23 procent. Chwila miała trwać do tego roku, ale już wiadomo, że potrwa znacznie dłużej. Jak długo – nie wiadomo. Planów powrotu do poprzedniej stawki na razie nie ma.
Po piąte – władzuchna podwyższyła akcyzę na paliwo, alkohol, wyroby tytoniowe. Władzuchna jest przy tym ogromnie zaskoczona, że zamiast zaplanowanego wzrostu wpływów, odnotowuje spadek, a ludzie na potęgę starają się ominąć wyższe ceny papierosów czy wódki. Jeśli zaskoczenie władzuchny jest autentyczne, może to oznaczać tylko tyle, że sprawami finansów i gospodarki zajmują się w obecnej administracji kompletni ekonomiczni debile, którzy nie rozumieją prostej zależności pomiędzy cenami a popytem i którym wydaje się, że obciążenia można podnosić w nieskończoność, a wpływy będą rosły.
Po szóste – żeby ratować ZUS, władzuchna postanowiła – podpierając się populistycznymi hasłami, przy wtórze populistów ze związków zawodowych – obłożyć podatkiem na ZUS (zwanym dla niepoznaki składkami) umowy cywilnoprawne. Za moment pracujący na takich umowach odczują we własnych portfelach geniusz władzuchny.
Proszę sobie teraz to wszystko podliczyć i podsumować. Bo przecież podatki to nie tylko to, co musimy wpisać do formularza PIT. To wszystkie inne obciążenia, również parapodatkowe. Składki na ZUS, podatek drogowy w cenie paliwa, akcyzy, VAT… Moment, w którym zaczynamy pracować już tylko dla siebie, czyli przestajemy pracować dla państwa (w krajach cywilizowanych) lub tyrać na haracz dla państwowych złodziei (w Polsce) jest nazywany Dniem Wolności Podatkowej. W USA w roku 2013 ten dzień przypadał już 18 kwietnia. W Polsce to… 22 czerwca. Zatem niemal pół roku musimy tyrać, żeby odpalić dolę terroryzującym nas bandziorom na państwowych posadach.
Ale – spyta ktoś – może jednak warto? Może tak trzeba?
Płacąc swój haracz, zastanawiam się, co za niego dostaję. Pomyślmy. Autostrady, na których muszę opłacać myto w horrendalnej wysokości. Policję, która nie jest w stanie pomóc mi w najprostszych sprawach, ale za to chętnie skasuje mnie za przekroczenie prędkości. Ministerstwo Finansów, które traktuje podatników jak przestępców i tworzy coraz bardziej kuriozalne interpretacje, byle wycisnąć z nas więcej kasy. Służbę zdrowia, w której terminy do specjalistów zaczynają się już po kilkunastu miesiącach czekania. Straże miejskie, które zajmują się sprzątaniem zniczy sprzed Pałacu Prezydenckiego i zakładaniem blokad na koła. Basen Narodowy ze sprzętem kuchennym za 13 baniek. Koncert Madonny na tymże stadionie, na którym stracono 5 baniek. Spot o tym, jak wspaniale jest nam w UE, za siedem baniek, z czego większość to pójdzie do słusznych stacji telewizyjnych jako opłaty za emisję. Macieja Laska ze swoją komisją, wciskającego za publiczną kasę kity w sprawie katastrofy w Smoleńsku. I wiele, wiele innych, równie
atrakcyjnych produktów.
To jest wszystko ta cegła, którą wciska nam państwo pod kierownictwem Tuska w zamian za naszą krwawicę. Pytam więc: czy można to nazwać inaczej niż zwykłym, pospolitym złodziejstwem?
* Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL*