Łukasz Warzecha dla WP.PL: Co ma wspólnego Tusk i Telimena?
"Habemus Praesidentum Europae!" - napisał na Twitterze Radosław Sikorski. Nie, to nie ironia. To bufonada, związana z wyborem Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Musimy się przygotować, że takimi propagandowymi frazesami będziemy karmieni przez najbliższe tygodnie - pisze w felietonie dla WP.PL Łukasz Warzecha.
01.09.2014 | aktual.: 01.09.2014 11:11
Telimena, ku lewej izbie obrócona, Wachlując batystową chusteczką ramiona: „Jak mamę kocham, rzekła, Hrabia się nie myli, Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli, Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów Godna pochwały czujność i srogość urzędów. Byłam ja w Peterburku, nie raz, nie dwa razy! Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy! Co za miasto! Nikt z Panów nie był w Peterburku? Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biurku.
Co ma wspólnego Telimena, wychwalająca w Drugiej Księdze "Pana Tadeusza" Petersburg, stolicę zaborczego mocarstwa, z wyborem polskiego premiera na wysokie stanowisko unijne? Całkiem wiele. Mickiewicz, który w swojej epopei w genialnym skrócie ujął dobre i złe cechy Polaków, w postaci Telimeny ukazał jedną z tych nie najlepszych: kompleksy i zapatrzenie w obce stolice. W tym wypadku w Petersburg. Dziś kierunek jest inny, ale mechanizm identyczny.
Można by starać się ocenić uczciwie możliwości niezależnego działania Donalda Tuska w nowym miejscu pracy – a są one niewielkie z powodów formalnych oraz ze względu na samo nastawienie Tuska. Można by rozmawiać o tym, jaką faktycznie rolę do odegrania ma przewodniczący Rady Europejskiej. Można by, gdyby nie absurdalne nadęcie, z jakim część polityków i komentatorów traktuje awans Tuska. Kiedy się słyszy o tym, że od czasów Jagiellonów żaden Polak tyle w Europie nie znaczył, że to gigantyczny sukces, że skończył się podział na starą i nową Europę oraz że zaczyna się nowy rozdział w historii - pozostaje jedyna możliwa reakcja: kpina. Podobnie jak było w przypadku gierkowskiej propagandy sukcesu.
A jednak ten ton trafia w czułą strunę. W mediach społecznościowych wielbiciele pana premiera powtarzają jak mantrę jedyne, co potrafią powiedzieć: „Polska została doceniona”, „to ogromny prestiż”. Taki jest przekaz dnia, idący ze szczytów PO i tylko taki być może, bo kiedy zacząć się dopytywać o szczegóły, nikt nic nie potrafi wyjaśnić. Na pytanie, jakie konkretnie korzyści osiąga Polska, słychać wciąż to samo: prestiż.
Otóż prestiż jest całkowicie bezwartościowy, jeżeli nie służy do konkretnego umocnienia pozycji państwa. Gdyby na przykład dzięki prestiżowi było możliwe zastopowanie absurdalnego pędu UE do tworzenia coraz dalej idących celów, dotyczących emisji CO2, które uderzają najmocniej w Polskę, byłby rzeczą bardzo cenną. Gdybyśmy dzięki prestiżowi byli w stanie skłonić naszych partnerów do zainstalowania w Polsce stałych baz NATO, również byłby istotny. Jeśli natomiast prestiż służy wyłącznie do poprawiania sobie samopoczucia przez niektórych rządzących i ich wyborców, jest walutą bez pokrycia. A nawet o wartości ujemnej. Tak się bowiem składa, że za prestiż w postaci Tuska na stanowisku o nikłej mocy decyzyjnej zapłacimy prawdopodobnie wymierną cenę - nie dostaniemy już znaczącej teki w Komisji Europejskiej. Tymczasem to byłoby może mniej spektakularne i nie dałoby się mówić o "prezydencie Europy", ale miałoby ogromne znaczenie praktyczne.
Doświadczenia polityczne PO wskazują, że dla sporej grupy Polaków ów mityczny prestiż (ten dla samego prestiżu, a nie ten, który można konkretnie wykorzystać) ma duże znaczenie. Mogą nie mieć pracy, ledwo spłacać kredyt, jęczeć płacąc podatki, krztusić się płacąc za horrendalnie drogie autostrady, ale gdy przeczytają, że ktoś nas w Europie chwali, od razu czują się lepiej. To cecha narodów zakompleksionych i pozbawionych pewności siebie. Tacy są dziś Polacy, choć oczywiście nie wszyscy.
Spójrzmy na tych, którzy naprawdę są pewni siebie. Ot, choćby tacy Brytyjczycy. Na głowę Davida Camerona spadły gromy po tym, jak na początku 2013 roku wygłosił swoje słynne przemówienie, w którym nakreślił wizję rozluźnionej Unii, w której państwa członkowskie mogłyby dowolnie wybierać sobie poziom zaangażowania we wspólnotę. I nie był to jedyny raz, kiedy brytyjski konserwatywny premier znalazł się pod ostrzałem mediów z kontynentu – także polskich. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację w Polsce. Nie wymaga to wielkiego wysiłku, bo wystarczy sobie przypomnieć, jak grała tą kartą PO, strasząc Polaków „fatalną opinią”, którą miała mieć „Europa” o rządzie PiS.
Mielibyśmy trzęsienie ziemi, Żakowski z Paradowską i Jarosławem Kurskim biadoliliby, że premier spycha Polskę na margines, że z tak zszarganą opinią niczego już w UE nie załatwimy, że wstyd na cały świat. Brytyjczycy, owszem, odnotowali, że Cameron próbuje wytrącić z ręki argumenty eurosceptykom z Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, ale połajanki zagranicznej prasy niewiele ich obchodzą. Przeciwnie – gdy krytykują ich gazety z kontynentu, zwłaszcza francuskie, brytyjska prasa natychmiast się odgryza. Brytyjczycy nie potrzebują dostawać z zagranicy potwierdzeń swojej europejskości.
To samo zresztą dotyczy innych pewnych siebie narodów Europy. Ani Francuzi, ani Niemcy nie drżą o każde słowo na ich temat w zagranicznych gazetach ani nie ekscytują się każdą pochwałą.
Jak zatem podejść do wyboru Tuska? Spokojnie, rozumiejąc, że nie zostałby przewodniczącym Rady Europejskiej, gdyby jego promotorzy - zwłaszcza Angela Merkel - oczekiwali od niego samodzielności i realizacji własnych pomysłów. Nie od tego jest przewodniczący RE, a Tusk doskonale to rozumie. Można uznać, że to miło, iż Polak objął formalnie wysokie stanowisko, lecz trzeba mieć świadomość, że dla Polski niewiele z tego wynika. Chyba że ktoś odczuwa rozkosz na myśl, że „doceniają nas w Europie”. To jednak rozumienie polityki na poziomie piaskownicy.
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL