Ludwik Dorn o wypadku Beaty Szydło i innych polityków: też miałem taką sytuację, wiadomo, shit happens
Były wicepremier i minister spraw wewnętrznych Ludwik Dorn, odnosząc się do wypadku premier Beaty Szydło w Oświęcimiu i przebitej opony w aucie wicepremiera Jarosława Gowina przyznał, że za swojego urzędowania też miał podobny incydent. - Ale z tamtej sytuacji nie robiłem żadnej sprawy, wiadomo, shit happens - powiedział dziennikowi "Polska The Times". Ocenił, że kłopot z agentami BOR polega na tym, że ulegają oni wpływom ochranianych - najważniejszych osób w państwie. W tym kontekście wymienił Lecha i Jarosława Kaczyńskich, którzy "uważali, że oni się najważniejsi i nikt im nie będzie mówił, co mają robić". - Dlatego w pewnym momencie musiałem odsunąć ówczesnego szefa BOR - wyznał.
13.02.2017 | aktual.: 13.02.2017 12:11
Dorn odniósł się do pojawiających się informacji, że kolumna samochodów wioząca premier Szydło nie miała włączonych sygnałów dźwiękowych. Ocenił, że "takie stawianie sprawy jest błędem". Wskazał, że kolumna uprzywilejowana włącza sygnały gdy musi np. przebić się przez korek. - Poza tym stosuje się sygnały świetlne. Z wyjącym kogutem zwyczajnie bowiem nie da się za długo jeździć. Przecież w takim pojeździe nie dałoby się wytrzymać (...) Przecież to by przekraczało normy zdrowotne. Dlatego dźwięk się włącza tylko wtedy, gdy jest taka potrzeba - wyjaśnił. Dodał, że w przypadku ostatniego wydarzenia w Oświęcimiu "pewnie się nie dowiemy, jak było z sygnałami dźwiękowymi i świetlnymi". - Wiarygodność służb i ministra Błaszczaka jest niska - stwierdził.
W jego opinii, duży problem w podobnych przypadkach, gdy BOR zawodzi w prawidłowym zadbaniu o bezpieczeństwo ochranianego, polega na "wpływie najważniejszych osób na agentów ochrony". - Spotkałem się z tym osobiście, bo miałem na głowie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego, którzy uważali, że oni są najważniejsi i nikt im nie będzie mówił, co mają robić. Dlatego w pewnym momencie musiałem odsunąć ówczesnego szefa BOR płk. Damiana Jakubowskiego, choć on chciał wprowadzać porządek - wiedziałem, że odwołuję go niesłusznie, ale nie chciałem umierać za szefa BOR-u, dopiero, gdy pojawił się spór o szefa Centralnego Biura Śledczego Policji, rzuciłem papierami, to było moje "non possumus" - wyjawił były szef MSW w rozmowie z "Polska The Times".
Wskazał, że problem stanowią również procedury, w których ciągle - mimo katastrofy smoleńskiej - obowiązuje zasada "jakoś to będzie". - Obóz władzy twierdzi, że w przypadku oświęcimskim wszystko było w porządku, a zaraz dodaje, że ciągle musi sprzątać po Marianie Janickim (byłym szefie BOR - przyp. red.). Żeby nie było wątpliwości - jest po czym sprzątać. Przecież zastępca Janickiego Paweł Bielawny został skazany (za nieprawidłowości przy ochronie VIP-ów w Smoleńsku w 2010 r. - przyp. red.), a trudno uznać, że wszystko działo się bez wiedzy jego zwierzchnika. Ale jednocześnie banialuki o nowej służbie, jakie opowiada wiceminister spraw wewnętrznych Jarosław Zieliński, podnoszą mi włosy na mojej osiwiałej głowie - powiedział Dorn.
Wyjaśnił, że Zieliński "chciałby uczynić z nowej jednostki oddzielny organ administracyjny oraz (...) rozszerzyć jej zadania o ochronę ministerstw". - Jaki jest sens tak bardzo rozszerzać jej kompetencje? Dziś zajmują się tym firmy ochroniarskie i to wystarczy. BOR i tak ma problem, bo ochrania obiekty rządowe i prezydenckie, choćby pałacyk w Wiśle. Jaki to ma sens? Tylko niepotrzebnie rozprasza siły tej służby i podnosi koszty - stwierdził.