Śmierć Bartka z Lubina. Poruszające słowa matki. "Mordercy oraz oszuści"
Śmiercią 34-latka z Lubina żyje w ostatnich dniach cała Polska. Teraz głos w sprawie zgonu Bartka zabrała jego rodzina i przyjaciele. Wszyscy podkreślają, że mężczyzna miał życiowe zakręty, ale dążył do wyjścia na prostą. Nie szczędzą też ostrych słów w kierunku policji.
10.08.2021 10:05
W piątek, 6 sierpnia lubińscy policjanci interweniowali wobec agresywnego mężczyzny. Nagranie z zatrzymania, które jako pierwsze trafiło do internetu, pokazuje, jak mundurowi próbują go obezwładnić i wsadzić do radiowozu.
Mężczyzna leżał na ziemi, ale próbował się wyrywać. Krzyczał i wzywał pomocy. W pewnym momencie jednak stracił przytomność. Widać wówczas, jak funkcjonariusze starają się go ocucić, poklepując po twarzy.
"Próbował to rzucać"
Wszystko zaczęło się tydzień temu. Wtedy rodzina Bartka, która mieszka na co dzień w Niemczech zabrała go ze szpitala psychiatrycznego. 34-latek miał bowiem problem z używkami.
- Prochy brał od około 10 lat. Ale to nie było tak, że codziennie. 3-4 miesiące funkcjonował normalnie. Chciał z tego wyjść. Mówił zawsze: "mamo, ja z tego wyjdę sam". Jeździł do Monaru w Legnicy. Próbował to rzucać, jeździć na rowerze. Pracował jak można. Ostatnio w sklepie spożywczym. Miał marzenie, żeby pracować na stacji benzynowej - powiedział ojciec Bartka w rozmowie z portalem NaTemat.
- Boli mnie, że ludzie zaczynają iść w kierunku, że to ćpun, że nie żal ćpuna. Ok, miał problemy. Ale one były cykliczne. On nie był ćpunem, który wpadał i miesiącami ćpał. On był osobą uzależnioną, która nie dostawała odpowiedniej pomocy od naszego systemu - podkreśliła z kolei przyjaciółka Bartka.
Zobacz także: Policja zatrzymała pirata drogowego. Pędził 250 km/h
"Przyjechali i go zabili"
Dzień przed śmiercią 34-latka rodzina wezwała do niego policję i karetkę. Nie zabrano go jednak do szpitala, tylko podano mu zastrzyk uspokajający. - Zostawili go w domu. I było jeszcze gorzej - wspomina siostra Bartka w rozmowie z NaTemat.
W piątek rodzina 34-latka poleciła mu, żeby się przeszedł i postarał się uspokoić. Gdy to nie działało ponownie zaalarmowali służby. - Żona bała się o niego, chciała pomocy. A oni przyjechali i go zabili - stwierdził ojciec Bartka.
Dodał, że na komisariacie policji wszyscy go znali. - Wiedzieli, że on nie jest niebezpieczny. Chodził, gadał, okna otwierał, coś krzyknął. Nie tak, żeby kamieniami, czy patykami po oknach rzucać. Jaką szkodę musiałby zrobić? To są bzdury - podkreślił ojciec zmarłego 34-latka.
"Kłamcy, mordercy i oszuści"
Matka Bartka w rozmowie z "Faktem" wspomina, że początkowo nie wiedziała, dokąd zabrano jej syna, dlatego kontaktowała się ze szpitalami. - Zadzwoniłam na policję, powiedzieli mi, że syn zmarł w drodze do karetki. Bartek miał umrzeć o siódmej, przez trzy godziny nikt do mnie nie zadzwonił. Powiedziałam policjantce w nerwach, że mam dowody, a oni przyszli je zabrać. To jest chamstwo - stwierdziła.
Jej ostatnie słowa - jak relacjonuje - miały doprowadzić do największej reakcji ze strony służb. Pani Jolanta oskarża policję o wtargnięcie do domu i odebranie telefonu, na którym nagrana była cała interwencja funkcjonariuszy.
Opowiada, że policjanci "połamali okulary, wykręcali ręce, kondolencji nie złożyli i nie było też pomocy psychologicznej". - Byłam wtedy ze starszą matką. Nie chciałam, żeby się o tym dowiedziała w ten sposób. Nie uszanowali niczego. Potem przyszło jeszcze dwóch w cywilu i robili mi przeszukanie bez zezwolenia. Kłamcy, mordercy i oszuści. Czekam na rzetelne wyjaśnienie tej sprawy, bo ja tego tak nie zostawię - podkreśla matka 34-latka w rozmowie z "Faktem".
Poseł pokazał pismo z prokuratury
W poniedziałek poseł KO z Lubina Piotr Borys opublikował w mediach społecznościowych fragmenty pisma prokuratury ws. zgonu 34-latka w Lubinie. Wynika z niego, że śmierć zatrzymanego przez policję mężczyzny nastąpiła jeszcze na ulicy, a nie, jak podawano pierwotnie, w szpitalu.
"Kto mówi prawdę, policja czy ratownicy medyczni? Wg ratownika w piśmie z prokuratury otrzymanego od rodziców Bartka, zgon Bartka nastąpił na ul.Traugutta przy komisariacie. Dlaczego nie umożliwiono, mimo zapewnień, oglądu ciała przed sekcją zwłok? Czekamy na wyniki sekcji" - napisał w poniedziałek na Twitterze poseł z Koalicji Obywatelskiej.
Do tweeta załączył zdjęcia pisma. "Według oświadczeń ratowników, po tym, jak przyjechali na ul. Traugutta na zgłoszenie do Bartosza (...) dokonali sprawdzenia tętna i ciśnienia, lecz parametry te były niewyczuwalne. Według ratownika zgon pokrzywdzonego stwierdzono już na ul. Traugutta. Stwierdził także, że z tego powodu nie podejmowali żadnych czynności resuscytacyjnych" - czytamy w opublikowanym fragmencie dokumentu.
Stanowisko policji
Wersję wydarzeń przedstawioną przez posła i rodzinę zmarłego Bartka neguje jednak policja. W poniedziałek podczas specjalnie zwołanej konferencji prasowej podkomisarz Wojciech Jabłoński podkreślił, że "wszystkim zależy na wyjaśnieniu tej sprawy". - Nie boimy się żadnej odpowiedzialności. Dochowujemy wszelkiej staranności w zabezpieczaniu tych materiałów - powiedział.
Oficer prasowy zaznaczył, że "należy zweryfikować wszystkie pojawiające się informacje". - Sposób zachowania policjantów będzie oceniany przez prokuraturę. Nie mogę się w tej chwili więcej na ten temat wypowiedzieć - mówił.
Podkomisarz Jabłoński zapewniał, że 34-latek żył, gdy został przez policjantów przekazany zespołowi z karetki pogotowia. - Były zachowane jego funkcje życiowe. Był oddech i wyczuwalne było tętno - wskazał.
Policjant dodał, że do tej pory żaden z funkcjonariuszy nie usłyszał zarzutów. - Nie ma ku temu podstaw, nadal pełnią swoje obowiązki - oznajmił.
Źródło: NaTemat/Fakt