Likwidacja Funduszu Kościelnego? To dobry krok dla Kościoła katolickiego [OPINIA]
Likwidacja Funduszu Kościelnego ślimaczy się, bo choć jej realizacja ma "obsługiwać" antyklerykalne emocje części elektoratu koalicji rządowej, to w istocie nowe rozwiązania opłacają się Kościołowi. Lewica więc nie naciska, a Kościół nie krzyczy. I nie ma paliwa politycznego, które przyspieszyłoby prace nad nowymi rozwiązaniami - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Fundusz Kościelny, którego likwidację zapowiedział Donald Tusk jeszcze przed wyborami, to jedna ze spraw, w której rząd mógłby dość szybko pochwalić się sukcesem. Sprawa jednak, choć od 2013 roku Kościół katolicki podkreśla, że jest otwarty na zmianę, wciąż się ślimaczy.
Pierwsze robocze spotkanie powołanego w styczniu Międzyresortowego Zespołu ds. Funduszu Kościelnego odbyło się dopiero 23 sierpnia, a raptem w połowie sierpnia wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, który za ów zespół jest odpowiedzialny, poinformował o powołaniu doradzającego mu zespołu ekspertów, którego szefem został prof. Piotr Kosiak.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kryzys w żłobkach. "Pragnę uspokoić wszystkich rodziców"
Temat politycznie niegrzejący
Skąd taka zwłoka i to w sprawie, która mogłaby zostać ukazana przez władzę jako spełnienie obietnic? Jak się zdaje, powód jest dość oczywisty.
Po pierwsze - wbrew rozmaitym opowieściom polityków - sprawa, zgodnie z zapisami konkordatu - wymaga zgody Kościoła (a także, zgodnie z podpisanymi z innymi Kościołami i wspólnotami wyznaniowymi ustawami, także ich zgody), a gdy nie prowadzi się z nim rozmów (a nic nie wskazuje na to, by się je prowadziło), to nie można jej oficjalnie uzyskać. I to nawet gdy nieoficjalnie hierarchowie Kościoła wprost przyznają, że za "Fundusz Kościelny umierać nie będą".
Po drugie - Lewica ma pełną świadomość, że proponowane przez Tuska rozwiązanie, czyli odpis podatkowy na Kościół, z perspektywy finansów wspólnoty katolickiej jest o wiele bardziej opłacalny niż Fundusz Kościelny. Zmiana będzie więc oznaczała nie tyle sukces antyklerykalnych polityków, ile… Kościoła. I to właśnie dlatego, wbrew głośnym deklaracjom, nie widać wielkiego zaangażowania Lewicy akurat w te zmiany.
I wreszcie kwestia trzecia, też niezmiernie istotna, w tej sprawie, tak jak w wielu innych, nie ma w koalicji zgody. PSL przypomina, że część z finansów płynących z Funduszu Kościelnego państwo i tak będzie musiało ponieść (tak jak ponosi je nawet w laickiej Francji), więc starcie w tej kwestii z Kościołem nie opłaca się koalicji, bo wśród jej wyborców wciąż jest bardzo wielu ludzi wierzących.
Nieoficjalna, ale potwierdzona licznymi wypowiedziami hierarchów zgoda Kościoła na zmiany, też sprawia, że temat jest trudny do politycznego podgrzewania. Jeśli brakuje ostrych wypowiedzi hierarchów (nawet takich jak w przypadku katechezy), jeśli Kościół nie wzywa wiernych do walki, to pragnąca rozgrywać antyklerykalne emocje część sceny politycznej nie ma potrzebnego paliwa.
Kościół katolicki może spokojnie czekać na nowe rozwiązanie, bo w obu przypadkach jest zwycięski, a ewentualne niekorzystne rozwiązania może - zgodnie z polskim prawem - blokować. W tej sprawie - inaczej niż w kwestii katechezy - ma więc czas.
Porozmawiajmy o faktach
Warto też uświadomić rozgrzanym głowom, że likwidacja Funduszu Kościelnego nie tylko nie uderzy w finanse Kościoła katolickiego (choć może być poważnym problemem z perspektywy mniejszościowych Kościołów, które bez pomocy państwa mogą nie mieć środków na utrzymanie zabytkowych budynków czy opłacenie ubezpieczenia duchownych), ale też wcale nie jest czymś wyjątkowym w Europie. Analogiczne formy wsparcia istnieją choćby w Belgii, gdzie państwo "spłaca" odebrane Kościołowi dobra (także w postaci pensji dla księży) od czasów Napoleona. Państwo polskie czyni podobnie, tyle że w znacznie mniejszym stopniu. U nas pensje księży nie są wypłacane z tego funduszu.
Fundusz Kościelny, nigdy dość przypominania faktów, nie jest też formą wsparcia Kościoła ofiarowaną mu przez państwo. To forma zadośćuczynienia za odebrane Kościołom i związkom wyznaniowym (bo z tej formy korzysta nie tylko Kościół katolicki) przez komunistów własności. Od tego momentu państwo wypłaca środki Kościołom, a te wykorzystywane są na opłacanie ubezpieczeń społecznych części duchownych, a także na remonty budynków kościelnych. Czy to rozwiązanie odpowiednie?
Odpowiedź jest skomplikowana. Jest bowiem faktem, że sporą część zagrabionego majątku Kościół odebrał po 1989 roku, co mogłoby skłaniać do wniosku, że powody dla powołania funduszu ustały. Inni będą przekonywać, że przez lata "wypłacania" środków "spłacono" już zagrabione mienie. Odpowiedź obrońców Funduszu Kościelnego także ma jednak niezłe zakorzenienie w rzeczywistości, bowiem gdyby Kościół wciąż zarządzał dobrami, które zostały mu odebrane w czasie stalinizmu, to miałby z tego gigantyczne zyski, których nie określa sama wartość odebranego majątku. Jakie byłyby to zyski, tego do końca nie wiemy, bo odebrany majątek, a także potencjalne z niego zyski, nigdy nie zostały w pełni oszacowane.
Można zapytać dlaczego, a odpowiedź też będzie dość prosta: otóż dlatego, że to się nie opłacało ani państwu, ani Kościołowi. Państwu, bo otworzyłoby to debatę na temat odszkodowań za majątki zagrabione osobom prywatnym, a Kościołowi, bo mogłoby stać się istotnym argumentem w kwestii likwidacji Funduszu Kościelnego, a także odbierania majątku.
Efekt? Wciąż do końca nie wiemy, jaka jest skala straconych przez Kościół dóbr (nie tylko tego, co odebrane, ale i tego, czego nie uzyskano z powodu owego odebrania), a co za tym idzie - czy już je oddano, czy wciąż jeszcze nie. Inna sprawa, że to akurat dla tej debaty może już w tej chwili nie mieć znaczenia, bo nowe rozwiązania też się Kościołowi opłacają.
Klucze do sukcesu
Wszystkie te elementy wcale nie oznaczają, że kwestia Funduszu Kościelnego nie zostanie w końcu rozwiązana. Klucze do tego leżą jednak w rękach Tuska, PSL i części bardziej otwartych biskupów.
Pierwszym krokiem na tej drodze jest zaś otwarcie kanałów komunikacyjnych między rządem a Episkopatem. PSL jest idealną formacją, by spełnić tę rolę. Jego politycy są obecnie konserwatywnym języczkiem u wagi uniemożliwiającym progresywną zmianę prawną. Wielu z nich (dotyczy to przede wszystkim, ale nie tylko, starszego pokolenia) ma braci lub członków rodziny wśród proboszczów, a w polskim Episkopacie, o czym się często zapomina, jest niemała grupa wyborców tej formacji. To wszystko sprawia, że właśnie to ugrupowanie, gdyby miało pewność, że sam Tusk rzeczywiście chce nowych rozwiązań, mogłoby doprowadzić do sensownych rozmów. Bez jasnej deklaracji premiera, że zaakceptuje zmiany, są to jednak rozmowy skazane na porażkę.
Z drugiej strony konieczny jest także sygnał dobrej woli od Episkopatu. Choć nieoficjalne deklaracje już są, to jednocześnie Kościół katolicki jasno deklaruje, że w tej debacie musi być usłyszany także głos wyznań mniejszościowych, których nie wolno zostawić "na lodzie". Może czas, by z poziomu nieoficjalnych komunikatów przejść na poziom komunikatów bardziej oficjalnych i zaproponować własne rozwiązania, które mogłyby stać się tematem debaty. Byłoby to nie tylko przejęcie inicjatywy, ale też pokazanie, że Kościół wbrew pozorom nie jest skupiony tylko na obronie status quo. To rozwiązanie, choć politycznie opłacalne, wymagałoby jednak otwarcia władz KEP i ich odwagi, a tych na razie brakuje.
Wiele wskazuje więc na to, że jeszcze przez jakiś czas będzie tak, jak było, że spotkania zespołu będą się odbywać, rozmowy będą się toczyć, a nic nie będzie się zmieniać.
Tomasz P. Terlikowski dla Wirtualnej Polski
Tomasz P. Terlikowski, doktor filozofii, publicysta RMF FM, felietonista "Plusa Minusa", autor podkastu "Wciąż tak myślę". Autor kilkudziesięciu książek, w tym "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", "To ja Judasz. Biografia Apostoła", "Arcybiskup. Kim jest Marek Jędraszewski".