Kulisy interwencji ws. ukraińskich dziennikarzy. Na jaw wychodzą nowe informacje

Mychajło Tkacz, ukraiński dziennikarz śledczy, mówi w rozmowie z WP o akcji polskich funkcjonariuszy wobec niego i jego operatora. - Przez cztery godziny nie mogliśmy skontaktować się z prawnikiem. Nikt nam nie chciał powiedzieć, czy jesteśmy aresztowani – relacjonuje Tkacz. Z kolei polska policja przedstawia inną wersję wydarzeń.

.
.
Źródło zdjęć: © East News, WP
Tatiana Kolesnychenko

28.02.2024 | aktual.: 28.02.2024 21:32

  • Cztery godziny na komendzie bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, przeszukanie i uszkodzenie części materiałów wideo – tak według ukraińskiego dziennikarza śledczego Mychajła Tkacza wyglądało jego zatrzymanie w Polsce
  • Z kolei nadkomisarz Andrzej Fijołek, rzecznik prasowy Komendanta Wojewódzkiej Policji w Lublinie, twierdzi, że dziennikarz i jego operator formalnie nie zostali zatrzymani. Przewieziono ich na komendę, żeby potwierdzić tożsamość
  • Portal Ukraińska Prawda zapowiada, że podejmie kroki prawne

Jak wyglądało zatrzymanie i przesłuchanie przez ABW, Mychajło Tkacz opowiedział w rozmowie z Wirtualną Polską.

Według dziennikarza on i jego operator od kilku dni zbierali w Polsce materiały do śledztwa o tym, jak polski biznes handluje z Rosją przez Białoruś, w tym sprowadza z Rosji produkty rolne.

- Byliśmy pod Wrocławiem, gdzie są zlokalizowane firmy, handlujące z Rosją. Tam faktycznie używaliśmy drona do nagrań wideo. Nie mieliśmy do tego specjalnych pozwoleń – przyznaje Tkacz.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Później dziennikarz i operator przemieścili się do miejscowości Gołaszyn (pow. łukowski), która mieści się około 100 km od polsko-białoruskiego przejścia granicznego Sławatycze-Domaczewo.

- Mieliśmy tam kręcić ruch ciężarówek, które jadą do Rosji i z powrotem – mówi Tkacz. 

26 lutego dziennikarze mieli spędzić około godziny na parkingu koło stacji benzynowej. Następnego dnia wrócili w to samo miejsce. Chwilę później zjawiła się policja.

- Koło nas były zaparkowane inne wozy. Kamera leżała w torbie na tylnym siedzeniu. Najpierw podjechało jedno auto. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu. Pokazali odznaki, zapytali, kim jesteśmy i co tu robimy. Pokazaliśmy dokumenty i legitymacje prasowe. Oni je sfotografowali i wysłali gdzieś. Potem bez słowa otworzyli drzwi i zaczęli przetrzepywać nasze rzeczy, chwytać kamery – opowiada Tkacz. 

I dodaje: - Byliśmy w szoku, ale zachowywaliśmy się adekwatnie do sytuacji. Potem podjechało kolejnych auto, wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Tylko jeden pokazał odznakę. Kazali nam wsiąść do samochodu i jechać za nimi. Sami usiedli na tylnym siedzeniu. Zdążyłem tylko dać znać redaktorce naczelnej, że zostaliśmy zatrzymani. Później policjanci zabronili korzystać z telefonów. Przez cztery godziny nie mogliśmy skontaktować się z prawnikiem. Nikt nam nie chciał powiedzieć, czy jesteśmy aresztowani. 

"Kręcili wideo dronem w 20 metrach od torów kolejowych"

Policja przedstawia inną wersję. Według nadkomisarza Andrzeja Fijołka, rzecznika prasowego Komendanta Wojewódzkiego Policji w Lublinie, Mychajło Tkacz i operator formalnie nie zostali zatrzymani.

- Otrzymaliśmy informacje od mieszkańca miejscowości Gołaszyn, że na jego posesji już drugi dzień stoi zaparkowany samochód. Dwóch mężczyzn, którzy w nim przebywają, mają aparaty, dron i regularnie wychodzą na tory kolejowe. Obserwują ruch przyjeżdżających pociągów – mówi Fijołek. 

Około 9.30 funkcjonariusze dotarli na miejsce. Według wersji policji Tkacz i jego operator powiedzieli, że niedawno przyjechali na miejsce i nie wiedzieli, że to prywatny teren. Wtedy policjanci zobaczyli na tylnej kanapie kamery oraz dron i zaczęli wypytywać, co tutaj robią. Dopiero wtedy Tkacz i operator powiedzieli, że są dziennikarzami. 

- Policjanci musieli wszystko sprawdzić, bo legitymacja prasowa nie jest dokumentem, na którego podstawie można zweryfikować tożsamość człowieka, a tym bardziej obywatela obcego kraju. Po drugie, niepokój wzbudziło ich przebywanie w miejscu infrastruktury krytycznej w pobliżu granicy. Więc policjanci podjęli decyzję, że niezbędne jest potwierdzenie autentyczności dokumentów na komendzie – mówi Fijołek. - Reakcja funkcjonariuszy była jak najbardziej właściwa - dodaje.

"Najbardziej policję interesowały nośniki pamięci"

- Nikt nie chciał nam powiedzieć, czy jesteśmy aresztowani, a jeśli tak, to na jakiej podstawie. Dla mnie było jasne, że nie chodziło o używanie drona, bo w pobliżu granicy go nie uruchamialiśmy. Nawet nie wiedzieliśmy, że były tam tory kolejowe. Droga asfaltowa z obu stron jest zabudowana budynkami jednorodzinnymi, więc tory nie były w zasięgu wzroku – mówi Tkacz. 

Według dziennikarza, kiedy dojechali na komendę, wokół samochodu zebrało się około dziesięciu policjantów.

- Wszyscy byli ubrani po cywilnemu, niektórzy mieli broń w kaburze. Nikt z nich nie przedstawił się ani nie pokazał odznaki. Zamiast tego zaczęli krzyczeć po polsku. Nic nie rozumieliśmy, a oni wygarniali wszystkie nasze rzeczy na maskę samochodu. Najbardziej interesowały ich nośniki pamięci. Chcieli wszystkie karty z aparatów i kamer. Zabrali też nasze telefony - mówi w rozmowie z WP.

Tkacz twierdzi, że kilkakrotnie żądał, by zwrócono im telefony, bo chcą skontaktować się z prawnikiem, ale policjanci odmówili.

- Im więcej domagaliśmy się kontaktu z prawnikiem, tym głośniej na nas krzyczeli. Grozili, że aresztują na 14 dni. Padały niewybredne żarty. Policjanci wytykali nam, że skoro jesteśmy Ukraińcami, powinniśmy być w Ukrainie. Jeden z funkcjonariuszy powiedział, że to "nie nasza wojna". Inny wyciągnął leki i zaczął się śmiać: "Taki jest pan chory?". Było to absurdalne - podkreśla dziennikarz.

 "ABW chciało wiedzieć, jak dużo mamy informacji"

Andrzej Fijołek potwierdza, że do przesłuchania dziennikarzy wezwano z Lublina funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

- Mnie i operatora przesłuchiwano osobno. Trafiłem do pokoju, gdzie siedziało dwóch funkcjonariuszy. Znowu żaden z nich nie pokazał dokumentów. Powiedzieli tylko, że ich obowiązkiem jest "bronić Polskę" - relacjonuje Tkacz.

Funkcjonariusze ABW w odróżnieniu od policjantów mówili po angielsku albo tłumaczyli z ukraińskiego na polski. 

- Powiedziałem im, że robimy śledztwo o handlu między Polską a Rosją. Wiedziałem wtedy, jak się spięli. Jeden z nich powiedział: "mamy problem". Zaczął wypytywać, skąd mamy te informacje. Jakie firmy handlują? Czy mamy do nich kontakty, adresy? I czy ktoś wie, że przygotowujemy taki materiał? Poczułem w tym momencie duży dyskomfort - mówi. 

Według Tkacza większość przesłuchania dotyczyła śledztwa, jakie prowadzili.

- Jeden z funkcjonariuszy ciągle gdzieś wychodził, żeby zadzwonić. A kiedy wracał, mówił, że nie ma pozwolenia, aby nas wypuścić. Spodziewałem się tylko, że na koniec pokażą nam jakiś protokół, ale nikt tego nie zrobił - dodaje.

"Każdy może twierdzić, że jest dziennikarzem"

Andrzej Fijołek twierdzi, że dziennikarze nie prosili o kontakt z adwokatem. Wytłumaczono im również, że nie są zatrzymani. Choć w tym samym czasie karty pamięci i telefony dziennikarzy były w rękach policjantów. 

Tkacz z kolei proponował im, aby sprawdzili jego nazwisko w internecie – jest znaną w Ukrainie postacią publiczną.

- Każdy może twierdzić, że jest dziennikarzem. Google nie jest dla nas źródłem informacji – podkreśla Fijołek.

Rzecznik też zaprzecza, by doszło do wykasowania jakichkolwiek materiałów z kart pamięci przez funkcjonariuszy. Policjanci również mieli nie przekroczyć swoich uprawnień podczas wykonywanych czynności.

Według Fijołka po zatrzymaniu i przeszukaniu powstał protokół, który podpisał jeden z mężczyzn. Jednak nie uściślił, który z nich złożył podpis. Wirtualnej Polsce nie udało się również wyjaśnić, czy na wideo, które przeglądali policjanci, były nagrania z torów kolejowych.

 "Prawnicy uważają, że doszło do grubego naruszenia naszych praw"

- Nie wiem, dlaczego nas wypuścili. Możliwe, że była interwencja ukraińskiego konsulatu. Kiedy odjechaliśmy z komendy, wreszcie mogliśmy poinformować bliskich i redakcje, że wszystko z nami jest w porządku. Wtedy też zaczęliśmy szybko sprawdzać karty pamięci i okazało się, że część nagrań została wykasowana. Na karcie pamięci z kamery GoPro zniknęło prawie wszystko – mówi Tkacz.

Wcześniej redakcja Ukraińskiej Prawdy wyraziła oburzenie tym, jak dziennikarze zostali potraktowani przez polską policję. Teraz zamierzają wyciągnąć konsekwencje prawne.

- Prawnicy uważają, że doszło do poważnego naruszenia naszych praw. Brak możliwości skontaktowania się z prawnikiem, uszkodzenia mienia. Całą sytuację można było wyjaśnić na parkingu. Zamiast tego przetrzymano nas przez cztery godziny na komendzie. Teraz policja próbuje zrobić z nas wrogów, by zamaskować swoje nieprofesjonalne działanie - dodaje Tkacz.

Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka WP

Wybrane dla Ciebie