Kto rzuci wyzwanie Trumpowi? Już padają konkretne nazwiska
Na nagraniu widać, jak grupa elegancko ubranych ludzi próbuje wydostać się z bogato zdobionej sali kolumnowej, ale zostają zatrzymani przez ochronę, która nikogo nie wypuszcza. W tle przemawia jakiś człowiek. To Donald Trump właśnie ogłasza swój kolejny start w wyborach prezydenckich, ale część jego gości, zebranych w elitarnym klubie Mar-a-Lago na Florydzie, najwyraźniej ma dość. I nie są jedyni.
Po tym co widzieliśmy w amerykańskiej polityce od czasu, gdy 16 czerwca 2015 roku Donald Trump ogłosił w nowojorskiej Trump Tower start w wyborach prezydenckich, nauczyliśmy się, by nie skazywać go pochopnie na polityczny niebyt.
Donald przegrany
Były prezydent wielokrotnie wywoływał kontrowersje, oburzenie mediów i swoich partyjnych kolegów, którzy twierdzili, że posunął się za daleko, a oni muszą wycofać swoje poparcie. I za każdym razem triumfował, a partia grzecznie ustawiała się za nim. Tym razem sytuacja jest jednak poważna, bo chodzi nie o uczucia tych czy innych polityków, ale twarde interesy - coraz więcej republikanów zdaje sobie sprawę, że Trump zamiast pomagać w wygrywaniu, szkodzi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zadziwiające słowa Donalda Trumpa o Rosji i Ukrainie. Reakcja ambasadora
Wynik ostatnich wyborów w połowie kadencji jest dla niego podwójnie obciążający. Po pierwsze dlatego, że w takich wyborach tradycyjnie wygrywa partia opozycyjna wobec urzędującego prezydenta. Wyliczenia od roku 1934 pokazują, że średnio zdobywa 28 miejsc w Izbie Reprezentantów oraz cztery w Senacie. Republikanie co prawda zdobyli większość w Izbie, ale ich przewaga będzie minimalna. Stan posiadania w Senacie w najlepszym razie się nie zmieni, w najgorszym jedno miejsce stracą. Po drugie, Trump w kampanii przedwyborczej był wyjątkowo aktywny. Próbował wzmocnić swoją pozycję w partii, promując absolutnie lojalnych wobec niego kandydatów, powtarzających kłamstwa o rzekomo skradzionych wyborach prezydenckich z 2020 roku. Plan był prosty - republikanie triumfują, wielu kandydatów Trumpa wchodzi do Kongresu, a on na fali sukcesu zaczyna kampanię prezydencką. Stało się inaczej.
Proste analizy pokazują, że kandydaci wskazani przez Trumpa zwykle zdobywali poparcie najtwardszego elektoratu i wygrywali w prawyborach partyjnych, ale dla ogółu Amerykanów okazali się zbyt radykalni i przepadli. Faktem jest także, że to kolejne przegrane pod wodzą Trumpa wybory - od 2016 roku republikanie zdążyli stracić większość w Izbie w 2018 roku, a także prezydenturę oraz Senat w 2020 roku. Po obecnych wyborach mniejsze są też ich wpływy w legislaturach stanowych. Stracili również trzy stanowiska gubernatorskie, odbijając zaledwie jedno - i znów dlatego że republikanie zastąpili umiarkowanych gubernatorów radykalnymi kandydatami popieranymi przez Trumpa.
Były prezydent nie przyjmuje żadnej odpowiedzialności za porażki i w typowym stylu obwinia wszystkich wokół. Ma jednak trochę racji - bo gdyby przedstawiciele partii naprawdę sądzili, że radykalizm w kwestii m.in. prawa do przerywania ciąży i kłamstwa o skradzionych wyborach im szkodzi, to powinni od dawna stawiać się Trumpowi. Nie mieli odwagi i zamiast walczyć o swoje, próbowali wspierać trumpowych kandydatów. A teraz całą winę za proces radykalizacji partii zrzucają na byłego prezydenta.
Zamiast Dona, Ron?
Krytyka uprawiana w mediach nic jednak nie zmieni, dopóki ktoś Trumpowi nie rzuci poważnego wyzwania. Komentatorzy już wskazują kandydatów do tej roli - to przede wszystkim gubernator Florydy Ron DeSantis i gubernator Virginii, Glenn Youngkin. Ten drugi w zeszłym roku odbił stan demokratom. A ten pierwszy zdobył właśnie drugą kadencję i to z przewagą niemal 20 punktów procentowych. To ogromny skok, bo cztery lata temu DeSantis zwyciężył przewagą zaledwie 0,4 punktu procentowego. Do niedawna uznawana za stan "wahliwy" Floryda - trzeci najludniejszy stan, po Kalifornii i Teksasie - jest dziś całkowicie zdominowana przez republikanów.
Sukcesy obu polityków pokazują więc, jak skutecznie odbić demokratom wyborców środka, jednocześnie nie tracąc poparcia republikańskiej bazy. Innymi słowy, jak uprawiać "trumpizm z ludzką twarzą". Tygodnik "The Economist" nazwał Youngkina - podobno bardzo przyjemnego w kontakcie jeden na jeden - "łagodniejszym, milszym trumpistą".
Wśród potencjalnych pretendentów do nominacji prezydenckiej wymienia się jeszcze m.in. Mike’a Pence’a, wiceprezydenta w administracji Trumpa, który od dłuższego czasu dystansuje się od byłego szefa. Zapytany, czy poprze Trumpa w 2024 roku, wyraził nadzieję, że republikanie będą mieli możliwość dokonania "lepszych wyborów".
Z całej grupy to jednak DeSantis jest dziś niewątpliwym faworytem. Nie tylko ze względu na wielkość i znaczenie Florydy oraz sukces w niedawnych wyborach. W najnowszym, już powyborczym sondażu pracowni YouGov, wyborców Partii Republikańskiej zapytano, kogo woleliby w roli kandydata na prezydenta. Mając do wyboru dwie opcje, aż 46 procent wskazało na DeSantisa, a jedynie 39 procent na Trumpa (19 procent nie miało zdania). Po wyborach spadł także odsetek respondentów, którzy chcieliby, aby Trump w ogóle się o prezydenturę ubiegał.
DeSantis zyskał również ważnego sojusznika w postaci magnata medialnego Ruperta Murdocha. Podobno osobiście powiedział Trumpowi, że stawia właśnie na DeSantisa.
W rezultacie szanowany "The Wall Street Journal" w artykule odredakcyjnym nazwał Trumpa "największym przegranym wyborów". Przypomniał też, jak były prezydent obiecywał republikanom tak wiele wygranych, że będą mieli "dość wygrywania". Lubiany przez Trumpa tabloid "New York Post" zamieścił z kolei na okładce zdjęcie DeSantisa z podpisem DeFuture (DePrzyszłość). Ale prawdziwy cios zadał po ogłoszeniu przez byłego prezydenta startu w kolejnych wyborach. Na stronie nr 26 zamieszczono krótką, złośliwą notkę, w której napisano, że "emeryt z Florydy" i "zapalony golfista", niejaki Donald J. Trump, ogłosił zamiar ubiegania się o najwyższy urząd w państwie. Nawet stacja Fox News wycofuje swoje wsparcie.
Czytaj więcej: Klęska ludzi Trumpa. Niemal wszyscy przegrali
Śladem Murdocha idą też najwięksi darczyńcy Partii Republikańskiej. Byłego prezydenta z przyjemnością pozbędą się też liderzy partii w Senacie i Izbie Reprezentantów. Senator Mitch McConnell już przed wyborami ostrzegał przed marną "jakością" kandydatów republikańskich do izby wyższej Kongresu. Trump nie pozostawał mu dłużny. A cała wymiana odbywała się za pośrednictwem mediów, bo panowie od dawna ze sobą nie rozmawiają.
Kevin McCarthy - przyszły spiker Izby Reprezentantów - po krótkim buncie przeciwko Trumpowi po ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku szybko się byłemu prezydentowi podporządkował. Trump nazywał go zresztą pogardliwie "swoim Kevinem". Trudno przypuszczać, by McCarthy’emu było w tej relacji wygodnie.
Koniec kampanii, nowa kampania
Czy to znaczy, że Trump nie ma już żadnych atutów? Wręcz przeciwnie. Przede wszystkim wciąż potrafi mobilizować bazę wyborców - nie tylko do głosowania, ale i wpłacania drobnych datków. Były prezydent ma w zanadrzu potężne fundusze, które może wykorzystać przeciwko przyszłym rywalom. Na razie żaden formalnie nie ogłosił startu w wyborach. Ale jeśli będzie ich wielu, może dojść do powtórki sytuacji z prawyborów w 2016 roku, kiedy to rozliczni kandydaci przeciwni Trumpowi rozbili poparcie pomiędzy siebie, pozwalając mu na zwycięstwo.
Poza tym, warto pamiętać, że namaszczenie przez partyjny establishment, a nawet wsparcie finansowe wielkich darczyńców nie gwarantuje sukcesu. W 2016 roku takim kandydatem był Jeb Bush. Syn i brat byłych prezydentów - przez Trumpa nazywany pogardliwie "low-energy Jeb", czyli "niemrawy Jeb" - szybko musiał pogodzić się z przegraną.
Klucz do ewentualnego sukcesu Trumpa leży w jego umiejętności mobilizowania najbardziej zaangażowanych i radykalnych republikanów. Kłopot w tym, że dziś występuje przed nimi w zupełnie innej roli. Kilka lat temu był człowiekiem z zewnątrz, członkiem establishmentu, który wyszedł do ludzi i mówił im, co rzekomo dzieje się za zamkniętymi drzwiami klubu dla bogatych i wpływowych. Kłamał, obrażał, oburzał, ale trafiał w emocje dużej części elektoratu. Dziś jednak przedstawia się jako wielka ofiara tegoż establishmentu ("ukradli mi wybory", "prześladują za pomocą prokuratury"). Ponadto próbuje ich przekonać, że raptem dwa lata temu Stany Zjednoczone były u szczytu potęgi, gospodarka kwitła, w Białym Domu zasiadał "stabilny geniusz", a im wszystkim żyło się znakomicie.
Nawet jeśli wyborcy w to uwierzą, to wyzwanie stojące przed Trumpem jest inne. Nie chodzi o to (a przynajmniej nie tylko o to), by przekonywać słuchaczy, że za jego prezydentury wszystko było wspaniałe. Chodzi o przekonanie ludzi, że jest w stanie poprowadzić ich partię do wygranej, a nie kolejnej z rzędu porażki.
Dla Wirtualnej Polski Łukasz Pawłowski
Autor jest doktorem socjologii, publicystą, doradcą politycznym. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi "Podkast amerykański".