Trump osiada na mieliźnie, Biden ciągle z szansą [OPINIA]
Amerykańskie wybory potoczyły się zupełnie inaczej niż sugerowały to przedwyborcze analizy. Najważniejsze dla nas, że w ich wyniku USA nie muszą rewidować swojej polityki wobec Ukrainy.
Wybory uzupełniające do Kongresu po raz kolejny przypomniały, że Amerykanie w marketingu politycznym i budowaniu emocji wokół życia publicznego są mistrzami świata. Te wybory zostały jakby zbudowane wokół klasycznego schematu Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Ciągle nie wiadomo, do jakiej wysokości urośnie.
Trzęsieniem ziemi był spodziewany powrót do wielkiej polityki Donalda Trumpa, który z tych wyborów chciał uczynić trampolinę pozwalającą mu odbić się do kolejnej kampanii prezydenckiej. To w połączeniu ze słabymi notowaniami Joe Bidena i demokratów czyniło ten scenariusz bardziej realnym. Ale w dniu głosowania dynamika polityczna zaczęła się gwałtownie zmieniać i właściwie żyć własnym życiem. W chwili zamykania tego tekstu nie da się jednoznacznie wskazać, kto te wybory wygrał. Ale gdyby szukać przegranych, to te rozważania właśnie trzeba by zacząć od Trumpa.
Przełamując falę
"Polityków i pieluchy należy wymieniać jak najczęściej z tego samego powodu" – mawiał Mark Twain. W USA takim momentem wymiany są wybory uzupełniające. Amerykanie podchodzą do nich zupełnie inaczej niż do "dużych" wyborów (prezydenckich). Wykorzystują je bardziej jako moment, gdy można bezkarnie pokazać rządzącym żółtą kartkę, niż przesądzić o tym, kto tak naprawdę będzie podejmował wiążące decyzje polityczne. Potwierdza to historia – tylko siedmiu prezydentom udało się wzmocnić stan posiadania ich partii w Kongresie w czasie wyborów uzupełniających.
Dlatego też prognozy dla Joe Bidena przed tegorocznymi wyborami były minorowe – demokraci mieli stracić większość w Izbie Reprezentantów oraz w Senacie. Amerykański prezydent miał być ukarany za wysokie ceny benzyny, inflację i słabe wyniki gospodarki USA. Nagle obywatelom Stanom Zjednoczonym miały zacząć przeszkadzać gafy, które Biden nieustannie popełnia, jego chaotyczny sposób mówienia i to, że regularnie znika na kilka dni. To wszystko jak ulał pasuje do definicji "śpiącego Joe" ukutej przez Donalda Trumpa w poprzednich wyborach. W 2020 r. nie przeszkodziło to Bidenowi wygrać wybory – ale teraz miało zaszkodzić (według przedwyborczych projekcji) demokratom.
Nic takiego nie miało miejsca. Na pewno partia Bidena nie ma podstaw do ogłaszania triumfu. Wszystko wskazuje na to, że republikanie umocnią swoją pozycję w Izbie Reprezentantów. Nancy Pelosi przestanie być jej spikerką, najprawdopodobniej zastąpi ją republikanin Kevin McCarthy. Ten już snuje plany, w jaki sposób jego partia wykorzysta przewagę w niższej izbie Kongresu, mówi o "sprzątaniu w Izbie". Wygląda na to, że amerykańska polityka wejdzie w niej na nowy, bardziej agresywny poziom.
Oddzielna sprawa, że Amerykanie wcale gremialnie nie otworzyli republikanom autostrady do tego sprzątania. W tym sensie konserwatyści ponieśli porażkę. Nawet jeśli w kategoriach liczb odnieśli sukces, to nie wywołali efektu wow. Bo te wybory miały być przełomowe. Spodziewano się, że zmienią one całkowicie dynamikę w kraju, sprawią, że wskazówka wychyli się na stronę republikanów. Od tych wyborów miał się zacząć triumfalny marsz prawicy do Białego Domu. Na czele tego marszu – przynajmniej w swoich projekcjach – lokował się Trump.
Ale już widać, że nic takiego nie ma miejsca. Z dwóch powodów. Po pierwsze, demokraci – jak na kryzys, w którym mieli się znajdować – poradzili sobie zaskakująco dobrze. Nie znamy jeszcze kompletnych wyników, ale już wiadomo, że żadnej republikańskiej fali nie będzie. Demokraci zdążyli ją przełamać – czego dowiedli choćby w wyborach o mandat senatora w Pensylwanii (bastionie konserwatystów), gdzie mandat ostatecznie zdobył demokrata John Fetterman.
To największe zaskoczenie tych wyborów – i jednoznaczne potwierdzenie, że pogłoski o politycznej śmierci amerykańskiej lewicy (oraz Joe Bidena) były mocno przesadzone. Może fala, na której płyną, nie jest zbyt wysoka, ale cały czas wystarczająco duża, by nie osiedli na mieliźnie.
Kto wygrał, kto przegrał, kto odetchnął z ulgą?
Pensylwania była ważna także dlatego, że kandydatem do Senatu w tym stanie był Mehmet Oz – lekarz-celebryta osobiście namaszczony w tych wyborach przez Trumpa. To był jeden z jego największych faworytów, to właśnie na jego barkach miała być oparta trampolina, od której były prezydent chciał się odbić w kampanii za rok. Nic z tego. Oz poniósł porażkę, której – teoretycznie – ponieść nie powinien. Poważnie osłabia to szanse Trumpa.
Oczywiście, on się do tego nie przyzna. Cały czas ma sporo argumentów na swoją korzyść. Poparci przez niego republikanie zdobyli sporo mandatów (choćby J. D. Vance, który został senatorem w trudnym okręgu w Ohio), wystarczająco dużo, by Trump mógł się ogłosić zwycięzcą tych wyborów. Ale to, co on mówi, to jedno. Drugie – jak to widzą wyborcy prawicy. A oni mogą dostrzec inną prawidłowość.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Owszem, Trump przyciąga mnóstwo wyborców, ale jednocześnie bardzo mocno mobilizuje zwolenników lewicy (vide: sytuacja w Pensylwanii). Dlatego mogą uznać, że lepszy w wyborach prezydenckich będzie kandydat bardziej umiarkowany, mniej polaryzujący. Na przykład Ron DeSantis, który osiągnął fantastyczny wynik na Florydzie. Dziś to on jest największym wygranym tych wyborów.
Ale też zadowolony może być Biden. Nie ma powodów, żeby dumnie prężyć pierś, ale gdy zobaczył te – cały czas częściowe – wyniki, na pewno odetchnął z ulgą. Bo sygnał jest jasny: on nie musi gwałtownie korygować swojego kursu. Amerykanie widzą problemy w kraju, ale nie uważają ich na za tyle poważne, by gwałtownie redefiniować kierunek marszu. Dają Bidenowi jeszcze dwa lata. Co najmniej.
To ważne z perspektywy Polski. Ale też Ukrainy. Republikanie może nie wyciągali tego wątku na pierwszy plan, ale gdzieś między wierszami pojawiała się krytyka tak silnego zaangażowania USA przeciwko Rosji. Gdyby więc kandydaci prawicy zdobyli zdecydowaną przewagę w obu izbach Kongresu, mogłoby to zmusić Bidena do zmiany podejścia do wojny w Ukrainie. Teraz nie musi. Na pewno dla naszego regionu lepiej, że udało się zachować w Ameryce polityczne status quo. Także Kijów i Warszawa odetchnęły z ulgą, gdy okazało się, że republikanie nie zbudowali sukcesu na hasłach ograniczenia pomocy dla Ukrainy.
Dla Wirtualnej Polski Agaton Koziński