ŚwiatByło dobrze, dopóki nie skończył. Potem było tylko gorzej [OPINIA]

Było dobrze, dopóki nie skończył. Potem było tylko gorzej [OPINIA]

Przemówienie Joe Bidena w Warszawie nie było przełomowe. Nie będzie zestawiane ze słowami Johna F. Kennedy’ego czy Ronalda Reagana w Berlinie. Także dlatego że obecny amerykański prezydent jest mówcą sprawnym, lecz nie wybitnym. Było to jednak wystąpienie dobrze skonstruowane i ważne. A przynajmniej tak się wydawało, kiedy prezydent skończył mówić. Potem było niestety gorzej.

Joe Biden na Zamku Królewskim
Joe Biden na Zamku Królewskim
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka

Słuchaczy w Polsce zapewne ucieszyły nawiązania do naszej historii – do słynnych słów "Nie lękajcie się!" Jana Pawła II wypowiedzianych tuż po wyborze, do dokonań Lecha Wałęsy i roli Polski w obalaniu komunizmu. Takie elementy są miłe dla gospodarzy, ale nie przywiązywałbym do nich specjalnej wagi. Każdy kto śledzi chociażby odezwy prezydenta Wołodymyra Zełenskiego dostrzeże ten sam zabieg – w Wielkiej Brytanii nawiązuje do słów Churchilla, w Stanach Zjednoczonych do ataku na Pearl Harbor i zamachów z 11 września, a w Niemczech do obalenia muru berlińskiego. Tego rodzaju wtręty mają jednak konkretny cel – łechtają poczucie narodowej dumy odbiorców i służą jako "wytrych" do przemycenia zasadniczych tez. A te w przypadku wystąpienia Bidena były bardzo istotne.

Walka o demokrację trwa nadal

Przede wszystkim amerykański prezydent przedstawił rosyjską agresję na Ukrainę nie jako konflikt regionalny, lecz jako próbę podważenia reguł porządku międzynarodowego ustanowionych – przez Stany Zjednoczone – po II wojnie światowej. To ważne słowa, bo pokazują, że z perspektywy Waszyngtonu przebieg i finał tego konfliktu będzie miał nie regionalne, ale globalne znaczenie.

Biden wielokrotnie powtarzał, że putinowska agresja jest brutalnym przejawem szerszego procesu walki demokracji z reżimami autorytarnymi, dla których wyznacznikiem statusu jest wyłącznie naga siła. Konflikt ten nazwał największym wyzwaniem naszych czasów. Podkreślał, że walka o demokrację nie skończyła się wraz z upadkiem muru berlińskiego i rozpadem ZSRR.

- Przez ostatnie 30 lat siły autokratyczne ożywiły się na całym świecie. Znamy ich cechy charakterystyczne: pogarda dla rządów prawa, pogarda dla demokratycznych wolności, pogarda dla prawdy jako takiej - mówił.

Odbiorcy nad Wisłą dostrzegą w tym zapewne krytykę polskich władz. Ale choć amerykański prezydent z pewnością przesadną sympatią obecnego polskiego rządu nie darzy, to jako lider największego światowego mocarstwa siłą rzeczy koncentruje się na zjawiskach w skali globalnej. I przekonuje, że konflikt z autorytaryzmem nie skończy się w najbliższych dniach czy miesiącach – to zadanie na wiele lat.

Słowa Bidena nie oznaczają, że tak długo potrwają walki w Ukrainie. Jego wypowiedź odczytałem jako wezwanie, abyśmy nawet po szczęśliwym dla Ukrainy zakończeniu wojny, nie popadli w samozadowolenie, znów, jak w latach 90. przekonani, że demokracja zwyciężyła na zawsze. Nawet jeśli Ukraina odeprze atak, a imperialne ambicje Putina zostaną zdyskredytowane, zagrożenia ze strony autorytaryzmu nie znikną. Wakacje od historii skończyły się na dobre.

To z kolei sugeruje, że Biden chciałby, aby Stany Zjednoczone pozostały zaangażowane w naszym regionie Europy na dłużej. Ale jednocześnie oczekuje pomocy państw demokratycznych w innych miejscach, gdzie decyduje się przyszłość demokracji – przede wszystkim w sąsiedztwie Chin.

Jak pokonać autokratę?

Opowiadając o sposobach niwelowania wpływów autorytarnej Rosji Biden zwracał uwagę na kilka metod działania. Mówił o walce ze sponsorowaną przez Kreml korupcją, a co za tym idzie o konieczności uniezależnienia się Europy od surowców importowanych z Rosji, a z czasem od paliw kopalnych w ogóle. Dobrze pokazał, że transformacja energetyczna to dziś nie tylko postulat ekologiczny, ale i ważny element polityki bezpieczeństwa.

Zwrócił tez uwagę na konieczność promowania demokratycznych wartości oraz aktywnego sprzeciwiania się dezinformacji płynącej z Kremla. Mocno wybrzmiały te fragmenty przemówienia, gdy punktował kłamstwa Władimira Putina – jak choćby opowieści o konieczności dokonania "denazyfikacji" Ukrainy czy rzekomym zagrożeniu, jakie NATO stwarza dla Rosji.

Biden przypomniał jak rosyjski przywódca wielokrotnie zapewniał, że jego wojska nie zaatakują, że nie przekroczą granicy, że jedynie odbywają ćwiczenia. Przypomniał również, że Stany Zjednoczone od miesięcy ostrzegały przed groźbą inwazji, jednocześnie wychodziły jednak z konkretnymi propozycjami negocjacji. Waszyngton chciał rozmawiać o architekturze bezpieczeństwa w naszym regionie, ale nie kosztem swoich sojuszników. Putin nie był taką rozmową zainteresowany. Od początku chciał jedynie wojny, stwierdził Biden.

Podkreślał też konieczność zachowania jedności w ramach obozu demokratycznego. Tu widać różnicę pomiędzy obecną a poprzednią administracją, która ponad współpracę z innymi krajami przedkładała samodzielne działania. Ekipa Bidena zdaje sobie sprawę, że Stany Zjednoczone nie są wszechmocne, a ich przewaga nad Rosją czy Chinami nie polega jedynie na większej sile amerykańskiej armii, ale na nieporównanie większej zdolności przyciągania sojuszników.

Zdaniem Bidena wywołując wojnę w Ukrainie Putin osiągnął cele dokładnie przeciwne od zamierzonych – zamiast osłabić NATO doprowadził do jego wzmocnienia, zamiast wykazać słabość państw demokratycznych zmusił je do okazania siły, a zamiast rozbić Zachód sprawił, że dziś jest jeszcze bardziej zjednoczony.

Wpadka czy celowy zabieg?

Dobrym zabiegiem retorycznym było zwrócenie uwagi na koszty, jakie wojna generuje dla samych Rosjan. Zrujnowana gospodarka i masowa emigracja, wskutek której nawet 200 tys. Rosjan w ciągu zaledwie miesiąca opuściło kraj. - To nie jest przyszłość, jakiej chcecie dla swoich dzieci i wnuków - mówił prezydent. Wyraźnie podkreślił też, że to nie Rosjanie są wrogiem, lecz ich przywódca zaangażowany w barbarzyńską wojnę niegodną tego narodu.

Ale chyba najważniejsze słowa prezydent zachował na koniec przemówienia w Warszawie, kiedy odnosząc się do rosyjskiego przywódcy powiedział: "Na litość boską! Ten człowiek nie może zostać przy władzy".

Natychmiast podchwyciły to światowe media. Duetsche Welle i HuffPost napisały, że amerykański prezydent "wezwał do usunięcia Putina", CNN, że zdaniem Bidena Putin nie powinien już przewodzić Rosji, a "New York Times", że według Białego Domu "nie może zachować władzy". Inne media reagowały podobnie.

To jedno zdanie oznaczało całkowitą delegitymizację rosyjskiego reżimu i znak, że na jakiekolwiek rozmowy z obecną władzą na Kremlu nie ma szans. A można je było także odczytywać jako sygnał dla kogoś, kto w Rosji zastanawia się jak zareagowaliby Amerykanie, gdyby rosyjskiego prezydenta pozbawiono stanowiska siłą.

Wkrótce potem jednak główna korespondentka stacji CNN w Białym Domu Kaitlan Collins poinformowała o nieformalnym dementi ze strony administracji. "Prezydent chciał powiedzieć, że Putinowi nie wolno pozwolić na używanie siły wobec państw sąsiednich i w regionie. Nie mówił o władzy Putina w Rosji, ani zmianie reżimu", miał stwierdzić anonimowy współpracownik głowy państwa.

Nie wiem czy ten anonimowy komentarz był uzgodniony Bidenem, ale jeśli ludzie prezydenta zaczną go tłumaczyć, będzie to nie tylko błąd z ich strony, ale także prosta droga do znacznego umniejszenia rangi warszawskiego wystąpienia.

***

Łukasz Pawłowski

Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi "Podkast amerykański". Autor książki "Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS" [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika "Kultura Liberalna".

Wybrane dla Ciebie