"Krzysztof podejmował trud i grał do końca swoich dni"
- Wyróżniał się przez ostatnie lata choroby jakimś niesłychanym heroizmem w stosunku do własnego losu - Krzysztofa Kolbergera wspomina Kazimierz Kutz. Jacek Cygan wciąż jest pod wrażeniem talentu zmarłego: "proza w jego wykonaniu stawała się poezją". Z kolei Jan Englert wzruszony był trudem, jaki podejmował Krzysztof Kolberger, grając do końca swoich dni. Każdy, kto wypowiada się o zmarłym aktorze i reżyserze pamięta go przede wszystkim jako wspaniałego człowieka.
07.01.2011 | aktual.: 07.01.2011 14:45
"Bardziej niż jako aktora będę pamiętać go jako człowieka"
- Współpracowałem z nim jako aktorem przy kilku projektach, ale bardziej niż jako aktora będę pamiętać go jako człowieka. Jego wielka batalia, jaką prowadził przez tyle lat ze swoją chorobą, i sposób, w jaki odnosił się do ludzi, sam będąc człowiekiem potrzebującym pomocy - to było imponujące i za to go będziemy pamiętali - wspomina Krzysztof Zanussi.
"Był szalenie zdyscyplinowany w walce o życie"
O pracy z Krzysztofem Kolbergerem opowiada Olgierd Łukaszewicz:
- Występowaliśmy razem ostatnio 18 listopada 2010 roku w Filharmonii Narodowej w Gdańsku na wieczorze poetyckim. Krzysztof mówił wiersz "W malinowym chruśniaku". To przepiękny erotyk i pochwała życia. Mówił to głosem, w którym chwilami brakowało oddechu, ale tym samym stawało się to dla nas, słuchających go wtedy, dramatycznym uwielbieniem życia.
(...) Był szalenie zdyscyplinowany w tej walce o życie. Wiedzieliśmy, że za kulisami ma kuchenkę mikrofalową, w której były podgrzewane porcje jedzenia dla niego. Był niezwykle bohaterski w swoim przywiązaniu do życia, kochał swój zawód i to, co pokazał wtedy w Filharmonii, było wspaniałe.
"Proza w jego wykonaniu stawała się poezją"
Jacek Cygan wspomina zmarłego:
- Krzysztof był człowiekiem niezwykle czystym duchowo. Zarówno w płaszczyźnie osobistej, jak i w tym, co udało nam się zrobić wspólnego na scenie. Współpracowaliśmy przy "Mesjaszu" Hendla. Krzysztof był narratorem poszczególnych części "Mesjasza". Urzekał i porywał tą taką swoją melodią mówienia. Miał niezwykły talent czytania poezji, ale i proza w jego wykonaniu stawała się poezją. To, co dawał ludziom poprzez swoją interpretację, to był prawdziwy skarb.
Pamiętam, gdy Krzysztof zachorował, to odbyła się w kościele na Sadybie msza św. w jego intencji. Stałem obok Anny Marii Jopek i tak niezwykle mocno ściskaliśmy kciuki. Chcieliśmy, żeby mu się udało. I potem mieliśmy świadomość widząc go w kolejnych latach na scenie i w życiu, że mu się udało. Dlatego ta dzisiejsza wiadomość jest dla mnie tym bardziej bolesna.
"Mimo choroby heroicznie uczestniczył w normalnym życiu"
- Jeszcze nie mogę uwierzyć. Rzadko można widzieć kogoś, kto mimo choroby tak heroicznie uczestniczył w normalnym życiu. Jego postępująca słabość była widoczna, a mimo to bywał wszędzie, zawsze uśmiechnięty, tak bardzo ciepły i towarzyski. Im bardziej cierpiał tym częściej bywał z nami. Dlatego myślałam, że Krzysztof nigdy nie odejdzie - mówi Joanna Szczepkowska.
"On cały czas uśmiechał się do życia"
Stanisława Celińska opowiada o znajomości z Krzysztofem Kolbergerem:
- Zetknęłam się z Krzysztofem na gruncie zawodowym kilka razy. Szczególnie miło wspominam jednak naszą pierwszą współpracę, swój udział w sztuce "Królewna Śnieżka i krasnoludki". Zachorowała Maryla Rodowicz i zostałam poproszona o jej zastępstwo - i tak zostałam krasnoludkiem Gburkiem. A obok: Zbigniew Wodecki, Danuta Rinn, Krystyna Sienkiewicz, Jan Kobuszewski. Było rodzinnie i wesoło, ale taki był właśnie Krzysztof. On cały czas uśmiechał się do życia. Był człowiekiem delikatnym, taką poetycką duszą.
Wielokrotnie się pięknie sprzeczaliśmy na tematy artystyczne, czasami nasze rozmowy kończyły się aż przed moim domem. Żył sztuką i poezją. W Teatrze Narodowym uczestniczyliśmy w takich dyżurach poetyckich, gdzie za darmo czytaliśmy poezję. Pamiętam nasze spotkanie tam sprzed kilku miesięcy. Krzysztof bardzo się spieszył, bo on mimo choroby był w ciągłym ruchu. Wyszedł przed końcem, bo jechał gdzieś w Polskę z kolejnymi występami. Aż trudno uwierzyć, że już nigdy nie wyjdzie na scenę. "W pracy był taki, jak w życiu"
O tym, jak pracowało się z Krzysztofem Kolbergerem opowiada Zbigniew Wodecki:
- Zawsze emanował z niego spokój. Pracowałem z nim m.in. przy sztuce "Królewna Śnieżka", którą robiliśmy w Warszawie. Krzysiu to reżyserował, a grali tam m.in. Alina Janowska, Krystyna Sienkiewicz, Marek Perepeczko, Krystyna Tkacz, Maryla Rodowicz. To były wielkie nazwiska i każdy był indywidualistą, a ja patrzyłem, jak Krzysiu wspaniale sobie z nimi radził. Powodował, że wszystko było jak w rodzinie. Miał umiejętność niereagowania na rzeczy niepotrzebne. Wiedział, kiedy podjąć temat, żeby szło do przodu, a kiedy się nie odzywać, żeby nie wywoływać niepotrzebnych dyskusji.
(...) Wszyscy bardzo go cenili i lubili za umiejętność kulturalnego prowadzenia prób. Brał z bufetu herbatę czy kawę i szedł przez korytarze teatralne. Wszyscy go ciągle o coś pytali, a on z niezmiennym spokojem i lekkim uśmiechem im odpowiadał. Ten uśmiech zawsze był ciepły, ale jednocześnie powodował pewien dystans. W czasie prób siadał na widowni i odzywał się tylko wtedy, kiedy to było niezbędne. Nigdy nie wdawał się w dyskusję, kiedy coś nie wychodziło. Nie robił awantur, nie unosił się, nie krzyczał. W pracy był taki, jak w życiu.
(...) Krzysiek nie mówił o swojej chorobie. Twierdził, że nie ma się nad czym roztkliwiać. Swoje przemyślenia trzymał głęboko w sobie, nie obarczał ludzi swoim nieszczęściem, bólem, przypadłościami. Jeżeli już o tym mówił, było to zupełnie normalne. Po prostu informował, że idzie do szpitala. Starał się o tym nie mówić, to było obok.
"Był niezwykłym człowiekiem, ogromnej kultury, niezawodnej przyjaźni"
Ks. Andrzej Przekaziński, dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej opisuje, jakim człowiekiem był zmarły:
- Pana Krzysztofa Kolbergera bliżej poznałem gdzieś na samym początku stanu wojennego. Był jednym z pierwszych aktorów, którzy zaangażowali się w prace Teatru Niezależnego Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Od tej pory byliśmy zawsze w kontakcie, aż do końca - po raz ostatni rozmawiałem z nim przez telefon kilka dni temu.
Był niezwykłym człowiekiem, ogromnej kultury, niezawodnej przyjaźni - na dobre i na złe, można zawsze było na niego liczyć. Był też człowiekiem głębokiej wiary - bardzo głęboko przeżywał każdą mszę świętą, w której uczestniczył.
Obserwowałem czasami, jak przygotowywał się do wystąpień; docierał do sensu każdego tekstu, który później wypowiadał - niezależnie, czy to miało miejsce na scenie, czy w kościele. Podziwiałem go, jak mimo ciężkiego stanu zdrowia pojechał do Watykanu, gdzie był pierwszym lektorem testamentu papieża Jana Pawła II.
Informacja o śmierci Krzysztofa Kolbergera jest dla mnie wstrząsem. Będzie mi go po prostu bardzo brakować, jako przyjaciela, jako bliskiego człowieka. Mam nadzieję, że z tamtej strony będzie nam dalej pomagał.
"Samą swoją obecnością dawał pozytywnego kopa"
Krystyna Tkacz opowiada, jakim kolegą był Krzysztof Kolberger:
- Najstraszniejszą rzeczą jest to, że trzeba powiedzieć, że był. Był człowiekiem niezwykłym, wspaniałym kolegą - oddanym, pomocnym, pracowitym. Zawsze można było liczyć na jego wsparcie i kilka dobrych słów, ponieważ zawsze widział jaśniejsze strony życia. Nie pamiętam go innego, jak tylko pogodnego i promiennego. Zawsze był uśmiechnięty. Już samą swoją obecnością dawał pozytywnego kopa, a przy tym był bardzo kulturalny, dyskretny i nieskazitelny. Panował nad tremą, nigdy nie podnosił głosu.
Miał wielkie sukcesy zawodowe, ale sukcesem jest też to, że wywalczył sobie jeszcze tyle lat życia, mimo że od wielu lat zmagał się z chorobą. Miał niesamowitą siłę woli. Po tych wszystkich jego przeżyciach wydawało się, że teraz to będzie już żył wiecznie. A tak się, niestety, nie stało. "Wyróżniał się niesłychanym heroizmem w stosunku do własnego losu"
Kazimierz Kutz wspomina, w jakich okolicznościach poznał Krzysztofa Kolbergera:
- Krzysztof Kolberger grał główną rolę w moim filmie "Na straży swej stać będę". To był film, który mówił o okresie okupacji niemieckiej na Śląsku. Wówczas miałem okazję zetknąć się z nim w bezpośredniej pracy i poznać go bliżej; sam Kolberger zresztą później uważał, że to była jego najlepsza rola. Podczas wspólnej pracy wytworzyła się między nami głębsza więź, bo dla niego to było ważne doświadczenie, z kolei ja poznałem kogoś niezwykle ciekawego z tego pokolenia.
Mnie się wydaje, że wyróżniał się przez ostatnie lata jego choroby jakimś niesłychanym heroizmem w stosunku do własnego losu, jakąś taką dziwną, silną męskością. Był - moim zdaniem - człowiekiem bardzo prawym i bardzo uporządkowanym wewnętrznie. Posiadał bardzo głęboką duchowość i taką swoją - intymną, bo on tego publicznie nie demonstrował - filozofię życia, pełną harmonii, z dala od spraw tego świata.
Patrzyłem na niego z wielkim podziwem i szacunkiem. Moim zdaniem umarł ktoś bardzo prawy.
Kiedy kończyliśmy naszą pracę w filmie, to on mi dał w prezencie taki sygnet męski, o którym nie dalej jak wczoraj rozmyślałem; myślałem, że dobrze jest, kiedy człowiek spotyka na swojej drodze ważnych ludzi i coś materialnego się od nich dostaje (...). I dziś odszukałem ten sygnet i symbolicznie go włożyłem na palec i muszę powiedzieć, że idealnie pasuje. Myślę o Krzysztofie Kolbergerze i ten sygnet w ten sposób stał się mi jeszcze bardziej bliski.
"Pięknie mówił o chorobie, o walce z nią"
Jerzy Bończak znał Krzysztofa Kolbergera od młodzieńczych lat:
- W pracy spotkaliśmy się tylko podczas kręcenia "Mazepy", to było bardzo dawno temu, w 1975 roku. Byliśmy wtedy młodymi ludźmi, korzystaliśmy z życia, byliśmy pełni radości.
(...) Pamiętam jak rok temu zadzwoniłem do Krzysztofa po wysłuchaniu wywiadu z nim w Programie I Polskiego Radia. Bardzo wzruszyła mnie ta audycja, to, jak pięknie mówił o chorobie, o walce z nią. Z jego wypowiedzi płynął niezwykły optymizm. Było to tak wzruszające, że od razu zadzwoniłem do Krzysztofa i podziękowałem mu za ten wywiad. Myślę, że dla ludzi, którzy zmagają się z życiowymi trudnościami, walczą z chorobami, to, co mówił Krzysztof, było pełne wiary, że człowiek jest w stanie przezwyciężyć każdą życiową sytuację. On był tego najlepszym przykładem. Zmagał się z chorobą przez wiele lat. To była heroiczna walka, udało mu się bardzo długo walczyć i zwyciężać.
On nie epatował tym, że jest chory. Nie zmuszał do współczucia, nie wymagał tego współczucia. Starał się żyć normalnie, jakby nie było tej choroby.
O śmierci Krzysztofa powiedziała mi żona, właściwie obudziła mnie tą informacją. Potem usiadłem przed telewizorem i przeczytałem tytuły filmów, w których zagrał. Prawie 40 lat pracy, które podaje się w takiej pigułce, jest to niewspółmierne, ale rozumiem, że nie da się wymienić wszystkiego, co osiągnął.
Byliśmy prawie równolatkami, byłem rok starszy od niego. Obserwowałem jak rozwija się jego kariera, jak pięknie zadebiutował i wspaniale to wykorzystał. Niewątpliwie zasłużył na tak wysoką pozycję w środowisku aktorskim - uważa Jerzy Bończak. "Angażował się we wszystkie akcje i wspierał najróżniejsze idee związane z ratowaniem życia"
Jerzy Owsiak wspomina współpracę z Krzysztofem Kolbergiem przy akcjach charytatywnych:
- To bardzo smutna wiadomość. Krzysztof był z nami; pamiętam, gdy parę lat temu robiliśmy onkologiczny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, był jego ikoną. Był człowiekiem, który zawsze mówił: walczę, walczę z chorobą, walczę z chorobą nieuleczalną - podobnie jak Kamil Durczok.
Krzysztof Kolberger - to był aktor, na którym się wychowałem, którego obserwowałem, którego śledziłem. Jego głos kojarzy chyba każdy w Polsce - związane jest z nim coś bardzo ciepłego. Ale przegrał i to jest też powód, żebyśmy my grali - żebyśmy mówili, że warto, żeby sprzęt był w szpitalach, żeby dzieciaki były diagnozowane; żeby nie odkrywać naszych chorób kiedy jesteśmy dorośli, bo wtedy mamy mniejsze szanse niż gdybyśmy byli diagnozowani, kiedy jesteśmy dziećmi.
Był z nami; był człowiekiem, który się angażował we wszystkie akcje i wspierał najróżniejsze idee związane z ratowaniem życia i sprawami podobnymi do tych, którymi zajmuje się WOŚP.
Powiemy o nim także podczas XIX finału Orkiestry - obiecuje Jerzy Owsiak.
"Będąc wybitnym artystą, był bowiem bardzo skromnym człowiekiem"
Ks. Wiesław Niewęgłowski, krajowy duszpasterz środowisk twórczych, wspomina Krzysztofa Kolbergera:
- Znałem go 35 lat. Miałem możliwość obserwować go jak rósł jako aktor i jako człowiek. Wszyscy pamiętamy go, jako znakomitego aktora, reżysera, ale to tylko część prawdy o nim. Będąc wybitnym artystą, był bowiem bardzo skromnym człowiekiem. Nigdy nie obnosił się ze swoim sukcesami. To bardzo ważna jego cecha, to było wyjątkowe.
Był człowiekiem wiary. Gdy dowiedział się o swojej chorobie, od tamtej pory Pan Bóg w nim jeszcze rósł, więź z nim pogłębiała się. Nigdy jednak wiara nie była dla niego ucieczką.
Był też zawsze bardzo otwarty na innego człowieka. Kiedy zachorował, zwrócił się, wybiegał wręcz ku tym, którzy mieli gorzej niż on sam. Przedzierał się przez chorobę pomagając innym. Pamiętam, jak odchodziła Danuta Rinn, to on, mimo że sam ciężko chory, codziennie u niej był. Cierpiąc, mając świadomość śmiertelnej choroby, nie koncentrował się na sobie, ale na innych, i to dawało mu dużo siły. "Mieliśmy do czynienia z gigantem wrażliwości, wzorem najwyższych wartości, kultury osobistej i skromności"
Minister kultury Bogdan Zdrojewski o Krzysztofie Kolbergerze:
- Wielokrotnie miałem kontakt z panem Krzysztofem Kolbergerem i zawsze był to kontakt nadzwyczajny. (...) Swoją osobą czynił cuda, budując atmosferę powagi i wrażliwości, której innym nie udałoby się stworzyć nawet poprzez nadzwyczajne środki. On robił to z taką swobodą i naturalnością, że wszyscy od razu czuliśmy się wzruszeni. (...)
Krzysztof Kolberger nigdy nie zawodził, zawsze był świetnie przygotowany, wyczulony na zadanie, które w danym momencie mu powierzano, i nigdy nie odmawiał.
Mieliśmy do czynienia, mamy do czynienia - bo to w jakimś sensie pozostaje - z gigantem wrażliwości, wzorem najwyższych wartości, kultury osobistej i skromności. (...)Bardzo często podkreśla się, że ta nadzwyczajna wrażliwość Krzysztofa Kolbergera została zbudowana też jego długą, dramatyczną walką z chorobą. Rozmawiałem z jego wieloma przyjaciółmi, z osobami, które mu towarzyszyły - wszyscy podkreślali, że ta wielka wrażliwość cechowała Kolbergera od zawsze, że walka z chorobą tylko wzmocniła tę cechę.
Był wszędzie tam, gdzie pojawiały się dramatyczne okoliczności, w momentach kiedy pojawiała się trudna pamięć historyczna, (...) rozmaite boleści wynikające z dramatycznych zdarzeń. Krzysztof Kolberger był tym, który je upamiętniał.
"Podejmował trud i grał ją do końca swoich dni"
Jan Englert wspomina Krzysztofa Kolbergera:
- Krzysztof był jednym z tych aktorów, którzy unaoczniają określenie "artysta" w pełnym tego słowa znaczeniu. Artysta to człowiek, który stwarza rzeczywistość, a nie tapla się w rzeczywistości zastanej. Zajmuje się nie tylko ciałem, ale i duchem.
Krzysztof był bardzo uduchowionym człowiekiem, mężczyzną pełnym wiary, a przede wszystkim świetnie wychowanym i zachowującym klasę w każdej sytuacji. To towarzyszyło jego aktorstwu - a niektórzy twierdzą, że przeszkadzało jego aktorstwu. Otóż on zajął w naszym środowisku niezwykle rzadkie miejsce, a mianowicie aktora operującego fantastycznie słowem. Świetnie deklamował, wspaniale interpretował poezje. Właśnie słowo jest cechą charakterystyczną jego warsztatu aktorskiego.
Był człowiekiem zamkniętym w sobie, introwertykiem, ale lubianym. Niewielu może powiedzieć, że przyjaźniło się z Krzysztofem, natomiast nikt nie miał do niego żadnych pretensji.
Wzruszające były ostatnie trzy lata i podjęcie pracy nad rolą w "Wiele hałasu o nic" Szekspira. Ta praca niezmiernie wyczerpywała go fizycznie, ale podejmował ten trud i grał ją do końca swoich dni. To było wyraźne cierpienie, ale wychodził na scenę i walczył. "Kiedy mówi się o człowieku, to ja lubię myśleć o Krzyśku"
Anna Dymna wspomina Krzysztofa Kolbergera:
- Krzysztofa Kolbergera bardzo dobrze znałam, bo przez 10 lat jeździliśmy po całym świecie grając "Pana Tadeusza". Przemierzyliśmy wszystkie kontynenty. Zawsze czułam się przy nim tak, jakbym weszła w bezpieczne miejsce, gdzie jest świeże powietrze i słońce.
Dziś zdałam sobie sprawę, że w tych brutalnych, często niestety chamskich czasach Krzysiu był prawdziwym arystokratą ducha. On zawsze był czymś zajęty, zawsze był czymś zafascynowany, on lubił piękne rzeczy. Miał w sobie taką niezwykłą łagodność. Nigdy nie pozwalał sobie, żeby się na kogoś zdenerwować. Nigdy nikogo nie zbył, nigdy nikogo nie potraktował źle.
21 lat na naszych oczach walczył z chorobą. Nigdy nie widziałam kogoś, kto by tak chorował, jak on. On wyglądał jak człowiek, który dzięki chorobie udał się w jakąś niezwykłą podróż. Cały czas był uśmiechnięty, życzliwy. Nikogo nie epatował swoją chorobą, nie męczył. Ani słowa skargi.
On był taki, że kiedy mówi się o człowieku, to ja lubię myśleć o Krzyśku. On był takim człowiekiem godnym, człowiekiem z klasą, który ma marzenia, jest pracowity. To cechy, które tak rzadko kumulują się w jednym ciele.
Dopiero, kiedy zaczął chorować zaczął pełnić niezwykłą funkcję, jaką rzadko udaje się człowiekowi pełnić. Przez to, że miał taką postawę wobec swojej choroby, wobec cierpienia, przez to, że jeszcze się tym podzielił. Nie epatował, nie straszył, on po prostu mówił, żył i pracował.
Był razem z Kamilem Durczokiem w moim programie "Spotkajmy się". Opowiadał tak, że ja się przestałam bać, mimo że nie jestem przecież chora. Krzysiek oswajał swoje cierpienie, chorobę dla innych ludzi. Ilu ludzi dzięki niemu się uśmiechnęło cierpiąc, tego ja nie wiem, ale na pewno są ich tysiące.
Tacy ludzie robią więcej niż lekarstwa, cudotwórcy i lekarze. Dlatego że jest to przestrzeń, w której najbardziej potrzeba nam uśmiechu i siły, a Krzysiek potrafił to tak po prostu. Zdumiewający człowiek. Zostawił po sobie w ludziach tyle nadziei, uśmiechu.
Był fantastycznym aktorem. Dobrze, że miał taką możliwość, że mógł publicznie występować i miał szansę, żeby piękno, które miał w sobie, przekazywać i je przekazywał. Miał wielu fanów i wielbicieli, niezmiennie, mimo choroby.
Dziś musiał się poddać, ale myślę, że on i tak zrobił tę śmierć w konia i tę chorobę. Przez tyle lat mu się to udawało. Uważam, że jest wygranym.