Kremlowski kompleks niższości
Wojna na Kaukazie spadła Rosji jak z nieba. Znów ma wrogów, przed którymi może się jednoczyć, i nie musi się martwić o reformy. Zachód jednak wcale nie jest bez winy.
01.09.2008 | aktual.: 01.09.2008 15:48
Przyczyną wojny między Rosją a Gruzją nie jest ani spór terytorialny, ani osobiste uprzedzenia premiera Władimira Putina i prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. Bynajmniej nie chodzi także o moralne prawo Moskwy do stawania w obronie Osetyjczyków – czy to z północy, czy z południa. Rosja ma przecież na sumieniu nie tylko tragedię w Biesłanie, który leży w Osetii Północnej, ale także spartaczoną i zakończoną śmiercią niewinnych osób próbę odbicia zakładników z moskiewskiego Teatru na Dubrowce. Przyczyną tej wojny nie są także rurociągi czy interesy oligarchów w rejonie Morza Czarnego. Tu stawką jest władza i przetrwanie. Oraz strach.
Oczywiście, były też inne czynniki. Rosji nie udało się uspokoić sytuacji w tym regionie po rozpadzie ZSRR. Do wybuchu konfliktu przyczynił się również Saakaszwili ze swoim brakiem skrupułów i fatalną oceną sytuacji. Co prawda wygląda na to, że prezydent Gruzji dał się sprowokować i wpadł w zastawioną na niego pułapkę, lecz z drugiej strony dobre rządy polegają właśnie na tym, by nie ulegać prowokacjom, które mogą mieć tragiczne konsekwencje dla państwa. Nie można też zapominać o innych czynnikach, które wprawiły w ruch wojenną machinę: o skorumpowanych, pretoriańskich reżimach w Osetii Południowej i Abchazji chodzących na pasku Kremla; reżimach, które świetnie sobie radziły w atmosferze napięć i niepewności. Kombinacja tych czynników nie wystarczyłaby jednak do wywołania takiej wojny, jaka zaczęła się 8 sierpnia.
Decydującą rolę odegrało co innego: rewolucja róż, która dokonała się w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji, oraz gruzińskie i ukraińskie aspiracje do członkostwa w NATO wsparte na kwietniowym szczycie tej organizacji w Bukareszcie. Gruzja i Ukraina w strukturach Paktu Północnoatlantyckiego to dla Rosji najgorszy koszmar. NATO u rosyjskich granic to według kremlowskich elit poważne zagrożenie dla Rosji, której państwowość definiuje się poprzez kult jednostki i nieustające poszukiwanie wewnętrznych oraz zewnętrznych wrogów. Ani Putin, ani prezydent Dmitrij Miedwiediew nie mieliby tak nieograniczonej władzy, gdyby nie podsycali wciąż wrażenia, że Rosja jest oblężoną twierdzą. Na tym właśnie polega dramat rosyjskich elit – nie udało im się skupić obywateli wokół nowych idei, więc wrócili do starego dobrego matriksa. Demokracja i liberalizm uległy niemal doszczętnej dewastacji, więc społeczeństwo nie miało innego wyboru, tylko zaakceptować powrót do przeszłości. Dlatego właśnie wojna w Gruzji, pierwsza wojna
postkomunistycznej Rosji z niepodległym krajem, jest wojną o strach i o przetrwanie.
Kreml, który sztucznie podsycał antyzachodnią retorykę (zwłaszcza antyamerykańską), by uczynić z niej fundament swojej dyplomacji i wykorzystać ją do mobilizacji opinii publicznej, musiał uderzyć, żeby nie stracić przyczółka otwierającego drogę na Zachód. Osetyjczycy i Gruzini mieli pecha i znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Dając nauczkę Gruzinom, Rosja wysłała Ukrainie (i innym krajom, które uważa za należące do jej strefy wpływów) ostrzeżenie, że dobre relacje z Zachodem mogą być dla nich niebezpieczne. Tandem Putin–Miedwiediew pokazał również, że umie grać ostro. Ten pokaz siły miał szczególne znaczenie, bo po ostatnich wyborach władza uległa fragmentacji i Rosjanie zaczęli się zastanawiać, kto tak naprawdę rządzi teraz krajem. Wojna w Gruzji pokazała, że Kreml opracował nową politykę powstrzymywania Zachodu. Antyzachodnia i antygruzińska retoryka zamieniła się w akcję zbrojną poza granicami Rosji. Jednak to właśnie Zachód dostarczył Moskwie argumentów, których potrzebowała. Rosyjska propaganda bezwzględnie wykorzystała jego hipokryzję w definiowaniu „zmiany reżimu, czystek etnicznych, ludobójstwa i humanitarnej interwencji” podczas uzasadniania wojen w Iraku i Serbii. Teraz Zachód nie bardzo wie, jak zareagować na interwencję w Kaukazie, którą Rosja uzasadnia, stosując jego własną terminologię.
Gruzja musi zapomnieć o swojej terytorialnej integralności i pogodzić się z utratą Abchazji i Osetii Południowej. Więcej: jeśli pragnie zakończenia konfliktu, być może będzie musiała się pozbyć Saakaszwilego i zastąpić go bardziej pragmatycznym przywódcą. Jak na ironię Moskwa, dążąc do obalenia obecnego prezydenta, może ułatwić Gruzji wejście do NATO.
Ta wojna sprawiła, że w Rosji odżył konserwatyzm. Cały kraj jest znów zjednoczony przeciwko Zachodowi – zupełnie jak przed drugą wojną czeczeńską, która wyniosła Putina do władzy. Dziś nawet liberałowie zmieniają front i zgodnie potępiają Gruzinów. Kremlowi udało się przekonać większość Rosjan, że za przemianami demokratycznymi w Gruzji i na Ukrainie stał Zachód. Dlatego właśnie w Rosji nie ma silnej demokratycznej opozycji – nikt tu nie chce być marionetką czy piątą kolumną Ameryki. Kraj tak zjednoczony przeciwko swoim wrogom nie potrzebuje powrotu do reform. Po co kołysać łódź? Jeśli przed atakiem na Gruzję Miedwiediew miał jakiś plan modernizacji, to teraz musi z niego zrezygnować. Pokazać, że jest sprawnym dowódcą – to teraz jego priorytet.
Są jednak oznaki, że rosyjski tandem, kontynuując Putinowską politykę „za, a jednocześnie przeciw”, szuka zgody z Zachodem. Niektórzy przedstawiciele elit uważają, że powinni zmienić swój wizerunek, by nie narażać się na ryzyko utraty swoich oszczędności zgromadzonych na kontach w zachodnich bankach. Testem na to, czy Kreml wciąż chce prężyć muskuły, będzie Ukraina. Jeżeli Kijów będzie dążył do wstąpienia do NATO, punktem zapalnym może stać się Krym, zwłaszcza jeśli jego mieszkańcy będą domagać się jakiejś unii z Moskwą. A co w tej sytuacji może zrobić Zachód? Na razie jest podzielony na jastrzębie, jak kandydat na prezydenta USA John McCain, który domaga się wykluczenia Rosji z G8, i gołębie, jak premier Włoch Silvio Berlusconi. Podczas ostatniego szczytu NATO okazało się, że społeczność euroatlantycka nie potrafi wypracować jednomyślnego stanowiska wobec Rosji. Umiarkowane skrzydło reprezentowane przez Francję i Niemcy powstrzymało radykałów z Wielkiej Brytanii, ze Skandynawii i z Europy Wschodniej przed
zaostrzeniem kursu. Zachód nadal się waha, czy angażować Moskwę, czy też trzymać ją na dystans. Dziś żaden z tych modeli nie funkcjonuje. Nie udaje się polityka oswajania Rosji przy jednoczesnym zmuszaniu jej do przestrzegania reguł, które przyjęła jako członek różnych międzynarodowych organizacji.
Tak czy inaczej, kaukaski dramat trwa. Może nie tylko zrujnować politycznie Miedwiediewa, ale także zniechęcić do Rosji zagranicznych inwestorów i zahamować tym samym proces modernizacji kraju. Może także przez lata negatywnie wpływać na relacje Rosji ze Stanami Zjednoczonymi i zaważyć na wyborze, którego Amerykanie dokonają w listopadzie.
Cały ten bałagan to skutek połączenia kremlowskiego kompleksu niższości z żałosną bezradnością Zachodu.
Lilia Szewcowa
Lilia Szewcowa jest politologiem Moskiewskiego Centrum Carnegie. Tekst jest uaktualnioną specjalnie dla „Przekroju” wersją artykułu z „Moscow Times” z 18 sierpnia