Marcin Makowski: W Krakowie bez zmian, czyli lubimy tych prezydentów, których znamy
Jacek Majchrowski po raz piąty prezydentem drugiego największego miasta w Polsce. Pomimo plotek, że do kampanii się nie palił, wystarczyło, aby wygrać z wysoką przewagą w drugiej turze z Małgorzatą Wassermann. Jak widać Kraków lubi tych prezydentów, których zna. I trzeba się naprawdę postarać, aby bastion Małopolski odbić.
04.11.2018 | aktual.: 04.11.2018 22:46
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Już teraz, gdy wszystko w Krakowie wiadomo, można powiedzieć wprost: to były wyjątkowo dziwne wybory i jeszcze dziwniejsza kampania. Obecny prezydent Jacek Majchrowski kolejny raz do ostatniej chwili wahał się, czy po raz piąty stanąć do wyścigu o stery miasta. W kluczowym momencie na początku wiosny, do Magistratu kursowały prawdziwe pielgrzymki liderów Koalicji Obywatelskiej, Ludowców, SLD i właściwie wszystkich istotnych ruchów opozycji. Dla Grzegorza Schetyny i spółki sprawa była jasna. Nikt w Krakowie - szczególnie wyciągnięty z kapelusza w ostatniej chwili - nie będzie w stanie zastąpić luki po profesorze, który swoją władzę sprawuje od 16 lat, zbudował imponującą sieć wzajemnych powiązań towarzysko-politycznych i nauczył się czytać w duszy krakusów.
Opozycja bez alternatywy wobec Majchrowskiego
Szczególnie, że ze strony Prawa i Sprawiedliwości zostały wytoczone ciężkie działa. Nie nikomu szerzej nieznany akademik rzucony na pożarcie, nie żaden lokalny działacz, ale w szranki stanęła sama szefowa komisji śledczej ds. Amber Gold. Młoda, znana z nieugiętej postawy podczas przesłuchań i z potencjałem (jak niektórzy twierdzą) ministerialnym albo nawet premierowskim Małgorzata Wassermann. Z tej perspektywy należało zrobić wszystko, aby raz jeszcze, choć myślami być może już na zasłużonej emeryturze, to prof. Majchrowski wziął na barki ciężar kampanii, reprezentując szeroki blok opozycyjny.
Pisałem, że była to kampania dziwna, ponieważ starły się w niej - w skali do tej pory w Krakowie nieobserwowanej - dwa autentyczne trendy wyborcze. Z jednej strony chęć zmiany prezydenta, przewietrzenia nieco urzędów i dusznej atmosfery miasta, w którym pewnych rzeczy zrobić po prostu ”się nie da”. Reprezentował go przede wszystkim Łukasz Gibała od lat czyhający na potknięcie obecnego prezydenta, i siłą rzeczy kandydatka PiS. Przedwyborcze sondaże sugerowały, że gdyby to Gibała dostał się do drugiej tury, miałby szansę zastąpić urzędującego prezydenta. Nie miał jednak możliwości przebicia fali politycznej, która wyniosła Wassermann na jego miejsce, ale nie pozwoliła na więcej. Mianowicie jako kandydat niezależny nie wpasował się w preferencję twardego elektoratu prawicy i opozycji, dlatego siłą rzeczy pomimo dobrego, prawie 20 proc. wyniku, musiał zawiesić rękawice na kołku.
Głosowanie nie sercem, a rozumem
W takim układzie sił okazało się, że dla wyborców w Krakowie większe znaczenie w drugiej turze miała nie tyle zmiana na szczycie władzy, którą byliby w stanie poprzeć w przypadku starcia z Gibałą, co plebiscytarność wyborów samorządowych, która okazała się cechą dominującą w całej Polsce. Głosowano bowiem, moim zdaniem, nie tyle sercem, co rozumiem. Nie tyle za zmianą prezydenta, co przeciwko Prawu i Sprawiedliwości, o co z resztą zaapelował przed I turą sam Gibała, sprytnie unikając przekazania poparcia Majchrowskiemu, ale sugerując jednocześnie, to byłby w obecnej sytuacji gorszy. I tak też, choć sumując wyniki początkowego starcia większość Krakowian chciała poukładać klocki władzy na nowo, ostatecznie górę wzięła wizja utrzymania bezpiecznego status quo. Może nieco wypalony, może zapominający jakie pytanie miał zadać podczas debaty wyborczej - ale jednak nasz, znany i oswojony stateczny profesor, znowu porządzi miastem.
Trudno się dziwić, tak działa demokracja na szczeblu lokalnym. Tylko głupiec by się na wyraźne wskazanie mieszkańców miasta (ok. 64 proc. kontra 35 proc.) obrażał. To cenna lekcja dla polskiej prawicy, która nie odbiła żadnego z większych ośrodków miejskich, drugie tury przegrywając z kretesem. Nie jest tajemnicą, że w kampanię kandydatki PiS-u niespecjalnie zaangażowali się miejscy radni partii, którzy uważali ją za ”ciało obce”. Przez co znaczna część uwagi, zamiast na prowadzenie boju o miasto, skupiła się na starciach wewnętrznych. W obecnej sytuacji, Krakowianie jak widać woleli wybrać tradycyjny dla siebie pragmatyzm. W końcu Majchrowski jest jego żywym uosobieniem, a w wywiadzie który miałem okazję przeprowadzić kilka dni temu stwierdził wprost, że cały ten blok opozycji… no wszedł w ten układ, bo metoda d'Hondta jest bezlitosna i premiuje silniejszych. Natomiast w mieście nie chce żadnej wojny polsko-polskiej i jest się w stanie dogadać z każdym, nawet z PiS-em. To jest fenomen sam w sobie, biorąc pod uwagę, że niektórzy królowie na Wawelu nie rządzili tyle, co Majchrowski. Gdzie tkwi sekret? Jak widać my tu tacy stateczni Krakowie jesteśmy. Nawet, jeśli powietrze duszne, to przynajmniej nasze. Jeśli miasto zabetonowane, to nikt "z centrali" nie będzie nam mówił, że brzydko. Oby przy następnych wyborach wydarzyło się jednak coś więcej, bo władzy nie powinno się wygrywać przez zasiedzenie. Ona musi kosztować krew, pot i łzy, bo to miasto na to zasługuje. Oby stary-nowy prezydent umiał z siebie wykrzesać nowe siły.
Marcin Makowski dla WP Opinie