Konflikt Armenii i Azerbejdżanu o Górski Karabach wciąż nie daje o sobie zapomnieć
W czasie, gdy oczy wszystkich zwrócone były na wschodnią Ukrainę, w innym rejonie byłego Związku Radzieckiego zapachniało kolejną wojną. Między Armenią i Azerbejdżanem doszło do najpoważniejszych od 20 lat starć zbrojnych. I choć wygląda na to, że sytuacja wróciła do "normy", to nieustanie istnieje groźba wybuchu otwartego konfliktu - pisze Jarosław Marczuk dla Wirtualnej Polski.
Front pomiędzy Górskim Karabachem i Armenią a Azerbejdżanem przypomina ten z czasów I wojny światowej. Kilometrami przecinając wzgórza i doliny ciągną się wzdłuż siebie linie wyrytych głęboko w ziemi okopów. Kryjący się w nich żołnierze prowadzą niekończącą się wojnę polegającą głównie na czekaniu na ruch przeciwnika. A ten nijak nie następuje. Od czasu do czasu wybucha chaotyczna, choć niezbyt intensywna wymiana ognia pomiędzy stronami, gdzieś nieraz z krwawym skutkiem "popracuje" snajper lub wrogi zwiad podejdzie zbyt blisko umocnień drugiej strony. I tak sytuacja się ciągnie od dwudziestu lat. Aż do niedawna.
Zapachniało kolejną wojną
Na przełomie lipca i sierpnia doszło do ostrych starć pomiędzy obiema stronami. Zginęło w nich co najmniej 20 żołnierzy - sześciu armeńskich i czternastu azerskich, ale według niektórych źródeł to dane zaniżone. Oficjalnie Azerbejdżan twierdzi, że tylko od 27 lipca do 3 sierpnia poległo 40 żołnierzy Armenii. Ta odpowiada, że w tym samym czasie śmierć poniosło 25 żołnierzy przeciwnika. Jakby nie było, to najpoważniejsze starcia do jakich doszło w tym regionie od czasu podpisania zawieszenia broni w 1994 r. W powietrzu zapachniało wojną, kolejną - po Ukrainie - na obszarze postsowieckim.
O możliwości jej wybuchu mówi się od wielu lat. Prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew marzy o wyrównaniu rachunków po przegranej przez jego ojca, Hejdara, z kretesem wojnie. Wówczas kierowane przez niego państwo w wyniku konfliktu z Armenią utraciło znaczną część terytorium, które potem w większości weszło w obręb granic nieuznawanej na arenie międzynarodowej republiki Górskiego Karabachu.
Zbrojenia za ropę i gaz
Baku przez długi czas nic nie mogło z tą sytuacją zrobić, ale wszystko zaczęło się zmieniać wraz z dojściem Ilhama do władzy. Z bajecznych sum uzyskiwanych ze sprzedaży ropy i gazu Azerbejdżan zaczął się zbroić. Jego roczny budżet na obronność wynosi obecnie 3,44 mld dol. i kilkakrotnie przewyższa wydatki wojskowe Armenii.
Ta dysproporcja widoczna jest gołym okiem w sprzęcie, chociażby w czołgach. Azerbejdżan ma już ich trzy razy więcej w stosunku do Armenii. Do tego, w przeciwieństwie do sąsiadów, Azerowie zacieśnili więzi z Turcją i Izraelem z myślą o pozyskaniu nowoczesnego, zachodniego sprzętu. Od tego ostatniego Azerbejdżan już kupuje drony.
Do tej pory Alijew nie miał szczęścia. Jakiekolwiek poważne działania zbrojne uniemożliwiała Rosja, której ponad 3 tys. rosyjskich żołnierzy stacjonuje w Giumri - drugim największym mieście w Armenii. Do tego Rosjanie na Kaukazie Północnym zgromadzili pokaźny kontyngent wojskowy. Posłużył on do stłumienia tamtejszej partyzantki islamistycznej i zabezpieczenia przebiegu olimpiady w Soczi, ale przerzucenie wiosną zeszłego roku wojsk z Czeczenii do Dagestanu skąd wiedzie prosta droga do Azerbejdżanu, wywołało niemałe zaniepokojenie w Baku.
Teraz sytuacja się zmienia. Rosja zaangażowała się w konflikt na Ukrainie, w efekcie czego skierowała część wojsk z Kaukazu na swoją zachodnią granicę. Poza tym nawet Moskwie wojna na dwa fronty raczej się nie marzy. Wydaje się więc, że to świetna okazja dla Alijewa do działania.
Na dywaniku Kremla
Do podobnego wniosku doszedł Władimir Putin. Jego reakcja była natychmiastowa - wezwał na dywanik do Soczi Alijewa i Serża Sarkisjana, prezydenta Armenii. Wyszło z tego spotkanie, z którego oceną trudności mają nawet eksperci. W jego podsumowaniu padło kilka niejasnych deklaracji i sformułowań ze strony głów wszystkich trzech państw. Większość ustaleń poczyniono zakulisowo, zwłaszcza wtedy, gdy Putin zaprosił Alijewa do gabinetu na rozmowę w cztery oczy. Można się tylko domyślać, o czym debatowali, ale niewykluczone, że prezydent Rosji tłumaczył dosadnie, dlaczego wojny w Karabachu sobie nie życzy.
Istnieją również inne wytłumaczenia dla ostatniego kryzysu na Kaukazie. W Azerbejdżanie winę za jego wybuch często przypisuje się Rosji, która tą drogą starałaby się wywrzeć na Baku zgodę na umieszczenie rosyjskich sił pokojowych w regionie. Stanowiłyby one zagrożenie dla suwerenności republiki, a także jej opartym na handlu gazem i ropą interesom.
Inna teoria mówi, że najświeższa historia z Karabachem służy jako zasłona dymna mająca odwrócić uwagę od wydarzeń na Ukrainie oraz pokazać Zachodowi, iż bez Moskwy obszar postsowiecki pogrąży się w chaosie. Z kolei po stronie rosyjskiej pojawiły się teorie spiskowe zrzucające winę na Stany Zjednoczone i NATO, które tym sposobem mają próbować zdestabilizować Rosję od południa, a przez to zmniejszyć jej zaangażowanie w ukraiński konflikt.
Nic nadzwyczajnego?
Jeszcze innego, znacznie prostszego wyjaśnienia udzielił Tengiz Szarmanaszwili, gruziński ambasador w Armenii. Jak stwierdził, ostatnie starcia w Górskim Karabachu nie są niczym nadzwyczajnym w historii regionu, bo do podobnych dochodzi cały czas, choć rzadko wspominają o nich największe światowe media.
Wydaje się, że to gruziński dyplomata ma najwięcej racji. Chociaż po spotkaniu w Soczi, Armenia i Azerbejdżan informowały o kolejnych zbrojnych prowokacjach, już 20 sierpnia resort obrony Górskiego Karabachu poinformowało o spadku napięcia na linii kontaktowej zwaśnionych stron. Wszystko więc powróciło do "normy", czyli sytuacji, która w każdej chwili grozi wybuchem otwartego konfliktu.
Jarosław Marczuk dla Wirtualnej Polski
Oglądaj również: Nietypowa moda wśród Rosjan na Krymie