Kłamstwa i manipulacje europejskich mediów w 1939 roku
W mediach II wojna światowa zaczęła się od kłamstwa. Kłamali wszyscy: Niemcy, Sowieci, Francuzi i Polacy. W 1939 r. media wszystkich stron konfliktu próbowały wpływać na rzeczywistość dokonując bezczelnych i kuriozalnych manipulacji. Część z nich okazała się skuteczna.
31.08.2014 22:39
Wybór Adolfa Hitlera na człowieka roku amerykańskiego tygodnika "Time" w 1938 roku oraz Józefa Stalina rok później doskonale wskazywał najważniejsze tematy medialne tamtych lat. Francuska, brytyjska i amerykańska prasa, podobnie jak zdecydowana większość polityków, nie była przychylna nazistom, nie brakowało jednak polityków i dziennikarzy zafascynowanych rodzącą się niemiecką potęgą. Hitler odbudował armię, zlikwidował bezrobocie i bez jednego wystrzału zajmował kolejne terytoria, ciesząc się przy tym ogromnym poparciem społecznym.
Umierać za Gdańsk?
Jednym z przedstawicieli tej części zachodnich elit, która dała się oczarować niemieckiemu dyktatorowi, był Marcel Déat - francuski publicysta i polityk. W opublikowanym 4 maja 1939 r. artykule "Umierać za Gdańsk?" ("Mourir pour Danzig?") Déat argumentował, że Francja nie ma interesu w obronie Polski i nie powinna płacić za nieodpowiedzialną politykę Warszawy. Twierdził, że Polacy próbują wciągnąć Europę w nową wojnę, zamiast pozwolić na przyłączenie Gdańska do III Rzeszy. W opinii Déata wolne miasto należało się Niemcom.
Tytuł artykułu z francuskiego "L'Œuvre" na stałe wszedł do dyplomatycznego słownika, we Francji wywołał prawdziwą burzę i przysporzył Marcelowi Déatowi sławy. Slogan podchwyciła szczególnie francuska i brytyjska skrajna prawica. Aby uspokoić nastroje premier Francji Édouard Daladier i minister spraw zagranicznych Georges Bonnet wydali oświadczenie, w którym zapewnili, że większość Francuzów nie podziela poglądów Déata.
Mieli rację. Nie jest prawdą, że hasło "umierać za Gdańsk" odzwierciedlało defetystyczną postawę francuskiego społeczeństwa. Jak wskazuje Thomas Sowell w książce "Intellectuals and Society", pacyfistycznie nastawieni lub sprzyjający nazistom intelektualiści, którzy "nie chcieli umierać za Gdańsk", nie przekonali społeczeństwa do swoich racji. Sowell słusznie zauważa, że Déat posłużył się manipulacją. Wyjęcie kwestii Gdańska z szerszego kontekstu nie sprawiło jednak, że większość Francuzów zapomniała o anszlusie Austrii, zajęciu Czech i zagrożeniu dla samej Francji. Niestety władze w Paryżu nie kierowały się opinią większości.
Wagę tematu dla francuskiej opinii publicznej podkreśla fakt, że pierwszy ośrodek badania opinii społecznej w Europie - paryski Institut Français d'Opinion Publique, w pierwszym w historii przeprowadzonym przez siebie sondażu pytał właśnie o "umieranie za Gdańsk". Z badań wynikało, że 76 proc. Francuzów jest skłonnych poprzeć wojnę z III Rzeszą w obronie Gdańska.
Marcel Déat, fotografia z 1932 r. fot. Wikimedia Commons/Bibliothèque nationale de France
Co zaskakujące, Marcel Déat był socjalistą. Należał m.in. do Francuskiej Sekcji Międzynarodówki Robotniczej (Section Française de l'Internationale Ouvrière), a gdy został wyrzucony z tego ugrupowania, założył własne - Partię Socjalistów Francji (Parti Socialiste de France). Nie był pierwszoplanową postacią francuskiej polityki, w 1936 r. pełnił jednak krótko stosunkowo ważną funkcję - Ministra Lotnictwa.
Déat nie chciał umierać za Gdańsk, za Berlin jak najbardziej. Po upadku Francji porzucił ostatecznie socjalizm, a właściwie wybrał jego nową wersję. Stał się zwolennikiem narodowego socjalizmu i to w wydaniu niemieckim, ze wszystkimi jego zbrodniczymi ideami, na czele ze skrajnym antysemityzmem. Początkowo poparł rząd kolaboracyjny marszałka Philippe'a Pétaina. Szybko zrezygnował, ponieważ władze w Vichy były w jego opinii nie dość faszystowskie. 13 grudnia 1940 r. założył w Paryżu kolaboracjonistyczne Zgromadzenie Narodowo-Ludowe, bardziej zaangażowane we współpracę z Hitlerem. Rekrutował nawet Francuzów, którzy walczyli następnie na froncie wschodnim. Stał się przez to celem nieudanego zamachu przeprowadzonego przez ruchu oporu.
16 marca 1944 r. przystąpił do rządu w Vichy, pełnił funkcję Ministra Pracy i Narodowej Solidarności. Po wojnie został zaocznie skazany na karę śmierci. Do końca życia ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Zmarł w opactwie pod Turynem w 1955 r.
Gott mit uns
W europejskich totalitaryzmach prasa była jednym z podstawowych narzędzi oficjalnej propagandy. Podobnie jak wszystkie inne aparaty propagandowe świata, również ten kierowany przez Josepha Goebbelsa nie wmawiał swoim żołnierzom, że są "tymi złymi" sprawcami agresji i zbrodniarzami. Dlatego media III Rzeszy przekonywały, że inwazja na II RP jest odpowiedzią na polskie ataki na granicy i zbrodnie na niemieckiej mniejszości. Przeprowadzone przez Niemców akcje takie, jak atak dywersantów przebranych w polskie mundury na gliwicką radiostację, miały przekonać szeregowych niemieckich żołnierzy, że odpowiadają na Polską agresję.
3 września niemieccy mieszkańcy Bydgoszczy ostrzelali polskich żołnierzy wycofujących się z miasta. Akcja została przeprowadzona prawdopodobnie przez dywersantów przeszkolonych w Niemczech. Żołnierze odpowiedzieli ogniem. W wyniku strzelaniny zginęło pięciu przedstawicieli niemieckiej mniejszości. Szybko doszło do eskalacji walk. Do polskich żołnierzy skierowanych do odparcia dywersantów spontanicznie przyłączali się ochotnicy. W ciągu dwóch dni śmierć poniosło 20 polskich żołnierzy oraz ok. 365 cywilów, w większości Niemców. Ginęły również przypadkowe osoby - zarówno Polacy, jak i Niemcy.
Propaganda Josepha Goebbelsa nazwała te wydarzenia Bydgoską Krwawą Niedzielą (Bromberger Blutsonntag) i pokazywała jako dowód polskich zbrodni wojennych. Zagranicznych dziennikarzy i niemieckie społeczeństwo przekonywano, że cywile zostali zamordowani przez polskich żołnierzy. Rzekoma zbrodnia doprowadziła Niemców do furii. W odwecie za "krwawą niedzielę", tylko w pierwszym tygodniu okupacji Bydgoszczy rozstrzelali 600-800 polskich mieszkańców miasta.
Żołnierze Wehrmachtu na klamrach pasów nosili hasło Gott mit uns (Bóg z nami). Dzięki propagandzie wierzyli, że walczą w słusznej sprawie. I że Bóg jest po ich stronie.
Większość niemieckich historyków do dziś jest przekonana, że w Bydgoszczy nie było akcji dywersyjnej, a za cywilne ofiary odpowiada Wojsko Polskie.
Również sowiecka propaganda utrzymywała, że Armia Czerwona dokonująca inwazji na Polskę w rzeczywistości wkracza z pomocą dla ludności cywilnej. Powtarzała wersję z kuriozalnej noty dyplomatycznej wręczonej 17 września 1939 r. o godz. 3 w nocy polskiemu ambasadorowi w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu. Odpowiadający za sowiecką dyplomację Wiaczesław Mołotow stwierdził w dokumencie, że "rząd polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia". Dlatego Sowieci uznali za zasadne zatroszczyć się o ludność cywilną, a wcześniejsze umowy międzypaństwowe przestały obowiązywać.
Mołotow uzasadniał: "Rząd sowiecki nie może również pozostać obojętnym w chwili, gdy bracia tej samej krwi, Ukraińcy i Białorusini, zamieszkujący na terytorium Polski i pozostawieni swemu losowi, znajdują się bez żadnej obrony. Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd sowiecki wydał rozkazy naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby jej oddziały przekroczyły granicę i wzięły pod obronę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi. Rząd sowiecki zamierza jednocześnie podjąć wszelkie wysiłki, aby uwolnić lud polski od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy, i dać mu możliwość egzystencji w warunkach pokojowych."
Co zaskakujące, po zajęciu połowy terytorium Polski Liga Narodów nie wykluczyła z grona państw członkowskich ZSRR. Stało się to dopiero po inwazji Armii Czerwonej na Finlandię.
Polskie bombowce nad Berlinem
Niemiecka agresja diametralnie odmieniła także polskie gazety, które już wcześniej nie były wolne od propagandy. Jednak po 1 września dziennikarze odcięci od rzetelnych informacji, zaprezentowali zupełny brak szacunku dla faktów. Natychmiast przyjęli rolę propagandystów. Kierując się patriotyzmem i pragnąc podtrzymać w narodzie bojowego ducha, wymyślali informacje, które dziś czytamy ze zdumieniem.
Sowiecki plakat propagandowy z września 1939 r. pokazujący serdeczne przywitanie chłopów i robotników, traktujących Armię Czerwoną jak wyzwolicieli fot. domena publiczna
Ze względu na trudności w dystrybucji, gazety miały niewielki zasięg terytorialny. Były stosunkowo tanie, więc sprzedawano je w wysokich nakładach. Gdy działania wojenne sparaliżowały komunikację między miastami, lokalne dzienniki zostały odcięte od informacji z frontu i innych regionów kraju. Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja z aktualnościami zagranicznymi. Brak sprawdzonych wiadomości redakcje nadrabiały fantazją, pisząc "ku pokrzepieniu serc".
5 września dziennik "Czas-7" informował w nagłówku na pierwszej stronie, że "30 samolotów polskich zbombardowało Berlin". "Wszystkie samoloty, które brały udział w nalocie, powróciły do swych baz. Dowodzi to, że artyleria przeciwlotnicza niemiecka działa całkowicie źle" - twierdził dziennik. Następnego dnia tę samą informacje powtórzyła również "Chwila" wydawana we Lwowie przez środowiska żydowskie oraz białostocki "Dzień dobry!". Druga z gazet dodała, że Francuzi przerwali Linię Zygfryda i wkroczyli do Nadrenii oraz że rozpoczęła się blokada morska Niemiec (* polecamy zestawienie polskich materiałów prasowych z września 1939 r.*).
Gazety nawzajem powtarzały swoje wymysły. Nikt nie zamieszczał sprostowań nieprawdziwych informacji, ponieważ wydawanie lokalnych dzienników było wstrzymywane zaraz gdy znalazły się po niemieckiej stronie frontu, a ten przemieszczał się bardzo szybko.
Wiele informacji było jednak prawdziwych - o niemieckich bombardowaniach miast i uciekającej ludności cywilnej, wypowiedzeniu wojny przez Anglię i Francję oraz o zatopieniu 3 września brytyjskiego statku pasażerskiego "Athenia", który padł ofiarą niemieckiej łodzi podwodnej. Jednak interpretacja zdarzenia zawarta w nagłówku z pierwszej strony "Kurjera Czerwonego" (nazwa nie sugeruje profilu politycznego) - "Losy wojny przesądzone ostatecznie po wystąpieniu Anglii i Francji" okazały się zupełnie chybione.
Oceniając postawę polskich dziennikarzy musimy uwzględnić niezwykłe okoliczności, z którymi musieli się zmierzyć. Państwo, które zaledwie 19 lat wcześniej z trudem obroniło dopiero odzyskaną niepodległość, znalazło się na krawędzi zagłady. Ojczyznę ludzi wychowanych w patriotycznym duchu zaatakował jeden z najokrutniejszych reżimów znanych historii.
Na tle innych państw ówczesnej Europy, postawa polskich redakcji nie była niczym nadzwyczajnym. Kierująca się narodowym interesem elita uznała za swój obowiązek zmobilizowanie społeczeństwa do wysiłku wojennego i powstrzymanie paraliżującej paniki. Dziennikarze przedkładali swój obowiązek wobec narodu ponad prawdę. Byli to ludzie zupełnie innego pokroju, działający w innych warunkach społecznych i politycznych, dlatego należy być ostrożnym w ocenianiu ich z punktu widzenia współczesnych standardów. W przeciwieństwie do nazistowskich i komunistycznych propagandystów, polskim dziennikarzom trudno zarzucić złą wolę. Za to naiwność i oderwanie od rzeczywistości z naszego punktu widzenia są zaskakujące.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska