Kijów ma nowych wrogów. Nazywają się inflacja i drożyzna na Zachodzie
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Inflacja i drożyzna szaleją w Europie i w USA. Czy przytłoczone rosnącymi kosztami życia i problemami kurczących się gospodarek zachodnie społeczeństwa nie uznają, że cena za wsparcie Ukrainy i powstrzymywanie Rosji - którą to cenę czują w swoich własnych portfelach - jest po prostu zbyt wielka?
Wszystkie kraju Zachodu zmagają się dziś z inflacją, wzrostem cen i kosztów życia, spadającą siłą nabywczą gospodarstw domowych. W czerwcu inflacja w strefie euro rok do roku osiągnęła 8,6 proc. – to największa wartość od powstania europejskiej waluty. Podobną wartość osiągnęła w USA - najwyższą od 40 lat.
Inflacja ma wiele złożonych przyczyn, trudnych do kontrolowania przez jedno państwo narodowe: ceny pchają w górę m.in. zakłócenia normalnego działania łańcuchów dostaw, które ciągle nie wróciły do stanu sprzed pandemii. Ceny żywności podnosi kryzys klimatyczny, ceny energii - wojna i sankcje nałożone na Rosję. Jak w ostatnim "Foreign Policy" prognozuje Adam Tooze, najważniejszym pytaniem dla wszystkich rządów i szefów banków centralnych w najbliższych miesiącach będzie to, jak powstrzymać wzrost cen, nie zaciągając jednocześnie hamulca tak mocno, by wpędzić gospodarkę w długotrwałą recesję, ze wszystkimi jej skutkami, ze skokiem bezrobocia na czele.
Jednocześnie eksperci obawiają się powtórki z lat 70.: długiego okresu wzrostu cen połączonego z niskim wzrostem gospodarczym, a nawet z recesją. Jak mówi niedawna prognoza działającego w Londynie japońskiego banku inwestycyjnego Nomura, europejska gospodarka ma wejść w recesję w drugiej połowie tego roku i się dalej kurczyć do lata 2023 r. W sumie europejski PKB ma spaść w tym okresie o 1,7 proc. Według tej samej prognozy recesja w Stanach Zjednoczonych ma się zacząć w ostatnim kwartale tego roku i potrwać do końca 2023 – choć ma być płytsza niż ta europejska.
W tej sytuacji sprawy gospodarcze staną w centrum polityki zachodnich demokracji, mniej lub bardziej przesłaniając wszystko inne. Czy przesłonią także wojnę w Ukrainie? A co najważniejsze:
czy zmęczone wojną, przytłoczone rosnącymi kosztami życia i problemami kurczącej się gospodarki zachodnie społeczeństwa nie uznają, że cena za wsparcie Ukrainy i powstrzymywanie Rosji, którą to cenę czują w swoich własnych portfelach, jest po prostu zbyt wielka?
POSŁUCHAJ PODCASTU OUTRIDERS O CIEKAWYCH WYDARZENIACH ZE ŚWIATA. DALSZY CIĄG ARTYKUŁU POD PODCASTEM.
Ameryka spolaryzowana
Po ataku Putina na Ukrainę 24 lutego Zachód zaskoczył chyba wszystkich swoją jednością. Zachodnie demokracje były w stanie nałożyć ostre sankcje gospodarcze na Rosję i obiecać Ukrainie wsparcie – choć z dostarczaniem tego, czego Ukraińcy potrzebują najbardziej: ciężkiej broni zdolnej odeprzeć rosyjską agresję – jest już różnie. Zwłaszcza Niemcy, czwarty eksporter broni na świecie, zachowują się wciąż w sposób niezrozumiale opieszały.
Pytanie, które od samego początku wisi nad Europą i Ameryką, brzmi: jak długo utrzyma się poparcie zachodnich społeczeństw dla takiej polityki ich rządów?
Pytanie to zacznie wybrzmiewać coraz głośniej w momencie, gdy koszty nałożonych na Rosję sankcji staną się odczuwalne dla zwykłego Portugalczyka, Brytyjczyka, Włocha, Francuza, Czecha, Estończyka czy Polaka. Jak widzimy po cenach benzyny i problemach z węglem, a w perspektywie – z dostarczeniem ciepłej wody w kranie w zimie - albo jest tuż tuż, albo właśnie już nadszedł.
Choć poparcie dla wsparcia Ukrainy dalekie jest jeszcze od załamania, to w sondażach z różnych państw widać pomału oznaki zmęczenia wojną – wojną, w której nawet nie uczestniczą, wojną, w której nie giną - ale wojną, za którą płacą.
Im większe będzie to zmęczenie, tym trudniej będzie w przyszłości europejskim politykom kontynuować obecną linię polityki wobec Moskwy.
To zmęczenie wojną widoczne jest z pewnością w USA. Jak pisał amerykański "Newsweek", widać to nawet po tym, ile uwagi konfliktowi w Europie Wschodniej poświęcają amerykańskie media. Wszechobecny z początku temat wojny spychany jest na niższe szpalty gazet i na niższe rejestry stron internetowych przez wewnątrzamerykańskie problemy: wzrost cen, obawy o sytuację gospodarczą, kolejne strzelaniny, wreszcie decyzję Sądu Najwyższego odbierającą Amerykankom konstytucyjnie gwarantowane prawo do aborcji.
Zobacz także
Według badań ośrodka Morning Consult Global z początku lipca liczba Amerykanów, którzy są zaniepokojeni wojną w Ukrainie, spadła do najniższego poziomu od początku wojny. Co prawda przytłaczająca większość badanych (81 proc.) ciągle odpowiada, że jest albo "bardzo", albo "jakoś" zaniepokojonych wojną, ale od marca ich liczba spadła o 9 punktów procentowych. Trend zmęczenia tematem jest widoczny.
To samo badanie pokazuje, że troski związane z sytuacją gospodarczo-bytową coraz bardziej przekładają się na ocenę polityki wobec Rosji i Ukrainy. Większość pytanych Amerykanów zadeklarowało, iż nie popiera takich wymierzonych w Rosję sankcji, które przekładają się na wyższe ceny benzyny – a w konsekwencji innych towarów – w samych Stanach. Poparcie dla takich sankcji deklaruje 46 proc. ankietowanych. W badaniu tego samego ośrodka jeszcze w kwietniu popierało je 56 proc. pytanych.
W mniejszości są także badani zgadzający się ze stwierdzeniem, że obrona i ochrona Ukrainy jest obowiązkiem Stanów Zjednoczonych. Na przełomie kwietnia i maja wynik ten wynosił 50 proc. Na początku lipca podobnie odpowiedziało tylko 43 proc. pytanych.
W wynikach tego samego badania widać też, jak kwestia wojny w Ukrainie polaryzuje amerykańskie społeczeństwo. Widać rosnącą przepaść w ocenie polityki wobec Rosji i Ukrainy, dzielącą wyborców dwóch głównych amerykańskich partii. Wyborcy Demokratów deklarują wyraźnie większe poparcie dla wsparcia Ukrainy niż Amerykanie popierający Republikanów.
Większość głosujących na Demokratów (56 proc). godzi się na sankcje, nawet jeśli oznaczają one wzrost cen energii – podobnie sądzi jedynie 39 proc. elektoratu Republikanów. Mniej niż jedna trzecia wyborców Republikanów (32 proc.) zgadza się ze stwierdzeniem, że obrona i ochrona Ukrainy to obowiązek Stanów Zjednoczonych. Wśród elektoratu Demokratów ta liczba jest prawie dwukrotnie większa (59 proc.).
Sprzeciw wobec ukraińskiej polityki Bidena jest słyszalny zwłaszcza na trumpowskim, nacjonalistyczno-populistycznym skrzydle Partii Republikańskiej. W amerykańskim Senacie najbardziej elokwentnie wyartykułował go reprezentujący Missouri Josh Hawley.
Trumpiści uważają, że USA nie mają żadnego interesu w tym, by angażować się w konflikt z Rosją. Prawdziwym zagrożeniem dla Stanów nie jest bowiem – według tego poglądu - Rosja i jej polityka w Europie Wschodniej, ale Chiny. Na tym wyzwaniu powinny zdaniem Hawleya i jego politycznych kolegów skupić się wszystkie amerykańskie siły. Zaangażowanie w sprawę Ukrainy nie tylko nie jest w stanie przynieść Stanom żadnych realnych, długoterminowych korzyści – brzmi dalej ten argument – generuje za to koszty, uderzające w zwykłe amerykańskie rodziny. A to o ich interesy powinien dbać przede wszystkim Waszyngton.
Podobne argumenty powtarza prawicowa telewizja informacyjna Fox News. Jej największa dziś gwiazda, Tucker Carlson, mówi o "skorumpowanej" i "upadłej" Ukrainie językiem jakby wyjętym z rosyjskiej propagandy.
Można się więc spodziewać, że polityka wobec Rosji i Ukrainy będzie jednym z punktów ataku Republikanów na Bidena i Demokratów w midtermach (czyli wyborach do Kongresu w środku kadencji prezydenta) jesienią tego roku, choć dla wyniku wyborów kluczowa będzie nie polityka zagraniczna, ale gospodarka.
Jeśli Republikanie przejmą kontrolę nad którąś z izb Kongresu, zwłaszcza jeśli wzmocni się trumpowskie skrzydło partii, Joemu Bidenowi będzie trudniej prowadzić obecną politykę. Kongres nie może co prawda narzucić prezydentowi polityki zagranicznej, a frakcja populistyczno-nacjonalistyczna raczej nie stanie się na tyle silna, by odebrać Bidenowi konieczne do jej prowadzenia narzędzia, ale opozycja wobec wsparcia dla Ukrainy będzie coraz bardziej słyszalna, a jego polityczne koszty będą rosły. Zwłaszcza jeśli wojna będzie ciągnęła się przez kolejne miesiące, a amerykańska gospodarka faktycznie zacznie się kurczyć.
Partia pokoju i sprawiedliwości
Podzieleni są też Europejczycy. W połowie czerwca ekspercki think-tank, Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ECFR), opublikowała badanie, z którego wynikało, że w kwestii wojny Europejczycy dzielą się na dwa wyraźne obozy: "partię pokoju" i "partię sprawiedliwości". Czym te "partie" różnią się od siebie?
W największym skrócie "partia pokoju" uważa, że największym zagrożeniem jest eskalacja wojny i jej rosnące koszty, a najważniejsze jest przywrócenie pokoju, nawet gdyby to miało oznaczać ustępstwa ze strony Ukrainy na rzecz Rosji. "Partia sprawiedliwości" uważa z kolei, że największe zagrożenie to agresywny rosyjski imperializm, dlatego kluczowe, jest by Rosja nie wygrała tej wojny. By cały świat otrzymał sygnał, że podobna polityka nie popłaca.
Pomiędzy tymi biegunami są wyborcy środka, którzy - zgadzając się z "partią sprawiedliwości" w ocenie Rosji - dzielą obawy "partii pokoju" o eskalację konfliktu. Według badania ECFR obóz pokoju wyraźnie dominuje w Europie. Jego zwolennicy są największą grupą w każdym badanym kraju poza Polską, gdzie najwięcej jest zwolenników partii sprawiedliwości i Wielką Brytanią, gdzie większość badanych to wyborcy środka.
Badanie ECFR było krytykowane. Faktycznie, kategorie partii pokoju i partii sprawiedliwości nie są najlepiej zdefiniowane. Podział ustawiony jest wręcz tak, że poza największymi jastrzębiami w sprawie Rosji większość badanych odpowie w sposób kwalifikujący ich jako przedstawicieli partii pokoju czy niezdecydowanych, nawet jeśli nie godzą się na istotne ustępstwa wobec Rosji. Niemniej jednak badanie pokazuje kilka ciekawych rzeczy.
Na przykład to, że w Europie wcale nie ma konsensusu w sprawie odpowiedzialności Rosji za obecny konflikt. We Włoszech aż 27 proc. badanych winą za wojnę obarcza politykę "Ukrainy, Unii Europejskiej lub Stanów Zjednoczonych", w Rumunii i w Niemczech podobnego zdania jest jedna piąta ankietowanych. Ponad jedna trzecia Włochów (35 proc.) uważa też, że największą przeszkodą dla pokoju jest nie Rosja, ale polityka Ukrainy i Zachodu. Podobnego zdania jest prawie jedna czwarta Rumunów (24 proc.) i ponad jedna piąta Francuzów (23 proc.).
Co najważniejsze, aż 42 proc. badanych ze wszystkich państw uważa, że rządy ich krajów poświęcają zbyt wiele uwagi wojnie, biorąc pod uwagę problemy wewnętrzne. Ta liczba najwyższa jest w Rumunii (58 proc.), ale zaskakująco wysoka jest też w Polsce – odpowiedziało tak 52 proc. badanych Polaków. Aż 61 proc. ankietowanych ze wszystkich państw obawia się związanego z wojną wzrostu kosztów życia, ponad jedna czwarta (28 proc.) ekonomicznego spowolnienia i utraty pracy. To znaczące liczby, pokazujące jak w przyszłości może zacząć się kruszyć poparcie Europejczyków dla wsparcia Kijowa i twardego kursu wobec Rosji.
Czy stracimy wiarę w sens walki?
Ostatnie badania z Francji i Niemiec pokazują jeszcze jedną niepokojącą rzecz: kruszącą się wiarę w to, że Ukraina może tę wojnę wygrać, a przynajmniej jej nie przegrać. Kruszącą się wiarę w to, że europejskie elity wiedzą, co robią wspierając Kijów w odpieraniu rosyjskiej agresji. Według sondażu przeprowadzonego przez Viavoice dla France 24 z okazji zakończenia francuskiej prezydencji w UE pod koniec czerwca, ponad połowa Francuzów (57 proc.) uważa, że Unia nie jest w stanie sprostać wyzwaniom związanym z wojną w Ukrainie.
Sondaż niemieckiego ośrodka Forsa wskazuje, że zdecydowana większość Niemców (69 proc.) nie wierzy w to, że nawet przy wsparciu sprzętowym z Zachodu Ukraina zdoła wyprzeć Rosję z zajmowanych przez nią dziś terenów. 47 proc. jest zdania, że Ukraina powinna zgodzić się na odstąpienie terytoriów na wschodzie kraju, gdyby miało to zakończyć wojnę. Tylko 15 proc. Niemców jest przekonane, że rząd w Berlinie ma jakąś przemyślaną, długoterminową strategię wobec Ukrainy i Rosji. Prawie trzy czwarte (73 proc.) jest przeciwnego zdania – innymi słowy ocenia, że rząd na dłuższą metę nie ma pomysłu, jak doprowadzić do sensownego końca obecnego konfliktu i ułożyć na nowo stosunki z Moskwą i Kijowem.
Gideon Rachman pisał jakiś czas temu na łamach "Financial Times", że wojna z Rosją toczy się na trzech frontach: militarnym, ekonomicznym oraz na poziomie woli politycznej. Na poziomie militarnym Rosji nie udało się odnieść spektakularnego zwycięstwa na początku wojny, ale i Ukrainie nie udało się zmusić Rosji do odwrotu - weszliśmy w fazę wojny na wyniszczenie, mogącej się ciągnąć miesiącami. Na froncie ekonomicznym coraz bardziej odczuwalne stają się koszty wojny. Widać też zmęczenie zachodnich społeczeństw.
Tym istotniejszy staje się poziom woli politycznej, a konkretnie jakości politycznego przywództwa. Kluczowe jest to, czy w obecnej sytuacji zachodni liderzy zdołają przekonać społeczeństwo do polityki, która przyniesie dopiero długoterminowe korzyści, wcześniej generując boleśnie odczuwalne koszty. Czy Stany Zjednoczone i Europa mają dziś takich liderów?
Trudno tu o optymizm. Najbardziej zdeterminowany wydaje się być prezydent Biden. Nie wiadomo czy choćby z racji wieku będzie ubiegał się o drugą kadencję - więc to, jak zachowa się w sprawie Ukrainy zdefiniuje jego miejsce w historii. Można mieć nadzieję, że nie będzie chciał do niej przejść jako prezydent, który pozwolił się rozegrać Putinowi.
O wiele mniejsze zaufanie budzą europejskie elity. Wszyscy zachwycali się niemieckim zwrotem po wybuchu wojny w lutym, dziś widzimy, jak Niemcy ociągają się z przekazywaniem broni Ukrainie – niedawno Bundestag odrzucił propozycję chadeków, by wysłać Ukraińcom niemieckie transportery opancerzone. "Nie można ogałacać Bundeswehry" – można było usłyszeć w trakcie debaty. Niemcy na własne życzenie wpędzili się też w gazową zależność od Rosji, ograniczenie przesyłu gazu Nordstream 1 podbiło rekordowo ceny w ciągu ostatniego miesiąca. W lipcu rurociąg ma zostać wyłączony na kilka dni w związku z planowanymi pracami konserwacyjnymi. Niemcy boją się, czy po konserwacji gaz ruszy ponownie. Jeśli nie, będzie to oznaczało poważne problemy gospodarcze i możliwe załamanie poparcia dla elit politycznych.
Macrona czeka koszmar kohabitacji z wrogim mu parlamentem. Francuskie media donoszą, że prezydent po wyborach parlamentarnych jest w depresyjnym nastroju i stracił chęć do politycznej walki. W Holandii trwają gwałtowne protesty rolników. I nie tylko tam ludzie – co widać po protestach i sondażach - mają poczucie, że elity zawiodły, że nie poradziły sobie z kryzysem finansowym, z pandemią, wielkie społeczne opory rodzą konieczne zmiany związane z zieloną transformacją.
Kombinacja wszystkich czynników nie tworzy dobrych warunków do tego, by prosić społeczeństwa o wyrzeczenia na rzecz wojny, którą wielu w Europie postrzega jako odległą. Jeśli Europa wytrwa w oporze wobec Rosji, to nie ze względu na siłę własnych elit, ale dzięki determinacji amerykańskiego przywództwa, przez barbarzyństwo i nieprzewidywalność Putina i dzięki heroicznej, ofiarnej walce Ukraińców.
Na dłuższą metę Zachód nie ma w kwestii Rosji i Ukrainy wyboru – podobnie jak w kwestii zielonej transformacji. Wbrew temu co twierdzą tak zwani "realiści", wybór nie przebiega dziś między polityką twardej obrony interesu narodowego a idealistycznym wsparciem Ukrainy. Na dłuższą metę z imperialną Rosją nie da się ułożyć normalnych stosunków. Jeśli ekspansja Moskwy nie zostanie teraz przynajmniej powstrzymana, jeśli potencjał wzrostu Rosji nie zostanie ograniczony, Zachód, a zwłaszcza nasz region, czekają tylko kolejne, jeszcze poważniejsze niż obecny, kryzysy.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek