Obalenie powszechnego prawa do aborcji w USA. Korzycki: Wyrok rzuca kraj na nieznane wody
Sąd Najwyższy USA uchylił konstytucyjne prawo do aborcji, które obowiązywało od pół wieku – tak zwane Roe vs Wade. Słynny precedens z 1973 r. obalono stosunkiem głosów pięć do czterech, otwierając poszczególnym stanom drogę do faktycznego zakazania zabiegu przerwania ciąży. To rzuca Amerykę na nieznane terytorium polityczne, prawne, społeczne i medyczne.
Wyrok SCOTUS, czyli Supreme Court of the United States, wpłynie na decyzje władz wielu stanów. Brak ograniczenia na poziomie federalnym, ogólnokrajowym, oznacza bowiem, że gubernatorzy, prokuratorzy generalni oraz lokalne legislatywy zyskują nowe uprawnienia do decydowania o tym, kiedy aborcja będzie dozwolona, jeśli w ogóle, oraz kto powinien być ścigany i potencjalnie więziony, kiedy zakaz wejdzie w życie.
- Decyzja w sprawie Dobbs przeciwko Jackson Women's Health Organization służy politykom obu partii do podgrzewania emocji swojego elektoratu, jednak w ogóle nie służy większości Amerykanów. Rozchodzi się bowiem z kierunkiem myślenia owej większości – mówi Wirtualnej Polsce Jill Lepore, amerykańska historyczka i publicystka.
I tłumaczy:
- Oczywiście, że nie można być trochę w ciąży, a trochę nie. Ale można nie podzielać stanowiska radykałów anti-choice, którzy sprzeciwiają się aborcji nawet w wypadku gwałtu, kazirodztwa czy zagrożenia życia matki. Można też nie podzielać zdania najbardziej liberalnych wyznawców pro-choice, którzy są za przerywaniem zdrowej ciąży nawet w jej ostatnich tygodniach. Natomiast większość Amerykanów jest gdzieś pomiędzy i bierze pod uwagę kwestię wyboru mniejszego zła, trudności przy podejmowaniu decyzji, ulgi, żałoby oraz lęku.
SĄD NAJWYŻSZY WYZNACZA KIERUNEK
Sędziowie amerykańskiego Sądu Najwyższego mają władzę graniczącą z absolutną. Są na tyle silni, że potrafili wręcz kreować politykę USA. Dr hab. Paweł Laidler z Uniwersytetu Jagiellońskiego w monografii pt. "Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych Ameryki: od prawa do polityki" wskazuje na polityczną supremację trzeciej władzy w tym systemie.
To, że sędziowie tworzą prawo, nie jest w USA niczym dziwnym, wynika bowiem z ich roli w systemie common law (prawa precedensowego) – które "uciera się" w codziennej, wieloletniej praktyce sądownictwa. Ale skąd to tworzenie polityki?
Laidler powołując się na Barbarę Palmer, politolożkę z American University w Massachusetts, przedstawia cztery etapy procesu kreowania polityki:
- ustalenie agendy
- określenie alternatyw, spośród których należy dokonać wyboru
- wiążący wybór spośród tych alternatyw
- wprowadzenie decyzji w życie.
Zdaniem Palmer w wielu wypadkach to działalność sądów jest bliższa powyższemu schematowi, aniżeli działalność władzy ustawodawczej podejmującej z natury polityczne decyzje.
Palmer podkreśla, że sędziowie Sądu Najwyższego mają pełną swobodę, jeśli chodzi o wybór spraw, które przyjmują do rozstrzygnięcia, określając, które z kilku tysięcy sporów zasługują na ich uznanie. Sędziowie sami nie inicjują procesów sądowych, muszą czekać na wniesienie sprawy przez inne osoby, ale liczba wniosków, jakie każdego roku są kierowane do SN z prośbą o rozstrzygnięcie sporów sprawia, że co chwilę konfrontują się z dziesiątkami interesujących i ważnych zagadnień, z których muszą wybrać te najistotniejsze.
I wybierają.
PRECEDENS, KTÓREGO PO LATACH NIE CHCIAŁA TA, OD KTÓREJ SIĘ ZACZĘŁO
Przypomnijmy, jak doszło do legalizacji aborcji w Ameryce. W czerwcu 1969 roku 21-letnia Norma L. McCorvey z Teksasu dowiedziała się, że jest w ciąży. Miała już dwoje dzieci i postanowiła, że ciążę przerwie. Teksańskie prawo aborcyjne było zbliżone do obecnej polskiej ustawy. Znajomi namówili Normę, żeby poddała się legalnemu zabiegowi, tłumacząc, że została zgwałcona. Klinika odmówiła, bo brakowało raportów policyjnych czy prokuratorskich. Normie nie udało się też udowodnić, że ciąża zagraża jej zdrowiu.
Umówiła nawet zabieg w nielegalnej klinice, ale placówka chwilę wcześniej została zamknięta przez policję. Wiosną 1970 roku prawniczki Sarah Weddington i Linda Coffe pozwały w imieniu kobiety stan Teksas. Władze reprezentował prokurator okręgowy Dallas Henry Wade, a Norma, by chronić prywatność, występowała przed sądem jako "Jane Roe". W międzyczasie urodziła już dziecko i oddała je do adopcji.
Teksański sąd uznał co prawda, że restrykcyjne stanowe prawo narusza 9. Poprawkę do konstytucji USA ("Wymienienie w konstytucji określonych praw nie oznacza zniesienia lub ograniczenia innych praw"), ale odrzucił pozew. "Jane Roe" odwołała się do Sądu Najwyższego, uzasadniając, że wbrew swojej woli została zmuszona przez rodzinny stan do urodzenia dziecka. Wyrok zapadł 22 stycznia 1973 roku. Większością siedmiu głosów przy dwóch sprzeciwu, sędziowie uznali antyaborcyjne ustawodawstwo Teksasu za niezgodne z konstytucją. To oznacza uznanie, że niekonstytucyjne są także podobnie restrykcyjne ustawy w 48 z 50 stanów. Na tym właśnie polega waga orzeczeń federalnego sądu – nawet, jeśli dotyczą sprawy z jednego stanu, to mają znaczenie dla analogicznych sytuacji w innych stanach. Dlatego właśnie od 1973 roku aborcja w USA była w praktyce legalna na poziomie ogólnokrajowym.
W komentarzu do wyroku sędziowie napisali, że uchwalone na początku XX w. przepisy, na mocy których surowo karano przerywanie ciąży, opierały się na stanowych prawach (tzw. state rights) do ochrony życia ludzkiego. Sąd uznał, że każdy stan ma prawo chronić potencjalne życie, czyli płód, ale nie może to naruszać gwarantowanego przez ustawę zasadniczą prawa kobiety do podjęcia decyzji, czy chce donosić ciążę czy nie.
Decyzja ta bowiem należy do sfery prywatności. A na straży prywatności stoi uchwalona krótko po wojnie secesyjnej 14. Poprawka do konstytucji:
"Każdy, kto urodził się lub naturalizował w USA i podlega ich zwierzchnictwu, jest obywatelem USA i tego stanu, w którym zamieszkuje. Żaden stan nie może wydawać ani stosować ustaw, które by ograniczały prawa i wolności obywateli USA. Nie może też żaden stan pozbawić kogoś życia, wolności lub mienia bez prawidłowego wymiaru sprawiedliwości ani odmówić komukolwiek na swoim obszarze równej ochrony prawa".
Obrońcy status quo argumentowali, że ta sama poprawka chroni prawa płodu, ale sędziowie stwierdzili że nie, ponieważ koncepcja penalizowania aborcji, oparta na założeniu, że płód jest człowiekiem, narodziła się już po uchwaleniu 14. Poprawki.
Ostateczna konkluzja sędziowskiej większości brzmiała tak: "Uznajemy, że konstytucyjne prawo do prywatności dotyczy także decyzji kobiety o donoszeniu ciąży lub jej przerwaniu, ale prawo to nie jest bezwarunkowe i musi być egzekwowane z uwzględnieniem ważnego interesu stanu".
W USA sprowadziło się to do tego, że: w pierwszym trymestrze ciąży panuje całkowita wolność jej przerywania, w drugim trymestrze stany dostały prawo wprowadzania regulacji, ale bez zakazywania zabiegu, w ostatnim - stany dostały prawo całkowitego zakazu aborcji. Zaskakujące w tej historii jest to, że Norma McCorvey po latach zmieniła poglądy i stała się jedną z najbardziej gorliwych przeciwniczek prawa kobiet do przerywania ciąży.
WALKA O DUSZE I MORALNOŚĆ AMERYKANÓW
Przed sprawą Dobbs przeciwko Jackson Women's Health Organization najbliżej do uchylenia wyroku z 1973 było w 1992 roku przy okazji sprawy "Planned Parenthood przeciwko Casey". Czworo konserwatywnych sędziów było za uchyleniem "Roe…", czworo liberalnych za utrzymaniem status quo. O zwycięstwie tych drugich zdecydował mianowany jeszcze przez Reagana sędzia Anthony Kennedy (rocznik 1936), zwany najpotężniejszym człowiekiem Ameryki, bo od jego głosu do 2018 roku, gdy zakończył kadencję, często zależały werdykty w najbardziej kontrowersyjnych sprawach.
W imieniu większości podtrzymującej "Roe…", sędzia Sandra Day O’Connor napisała wówczas: "Sprawa dotyczy najbardziej intymnych i osobistych wyborów, jakich człowiek dokonuje. Mają one zasadnicze znaczenie dla osobistej godności i autonomii. I są kluczowe dla wolności chronionej 14. Poprawką. Sercem wolności jest prawo do definiowania własnej koncepcji istnienia, sensu świata i tajemnicy ludzkiego życia".
Po wyroku w sprawie Dobbs przeciwko Jackson Women's Health Organization zacznie się przeciąganie liny miedzy gubernatorami i lokalnymi legislatywami, chociaż w gruncie rzeczy trwa to już od dobrych kilku lat. Pomoc i ułatwienia w przerywaniu oraz zapobieganiu niechcianym ciążom wprowadziły w ostatnich latach stany Zachodniego Wybrzeża, Nowej Anglii oraz Nowy Jork i Nowy Meksyk.
I choć w ostatnich latach w USA przybywało osób deklarujących się jako "pro-choice" (zwolennicy prawa do przerywania ciąży), a spadała liczba osób deklarujących się jako pro-life (przeciwnicy prawa do przerywania ciąży), to w medialnej debacie o aborcji Ameryka zaczęła skręć mocno w prawo. A po wyroku jej przeciwnicy nie muszą się już poruszać w swojej argumentacji w dość wąskich ramach narzuconych w 1973 roku przez wyrok Roe vs. Wade.
PRAWO SOBIE, A STANY SOBIE
Przyjrzyjmy się jednak, jak dotąd utrudniano w USA przerywanie ciąży. Na ograniczenie prawa do aborcji zdecydowało się w ostatniej dekadzie aż 29 stanów i odbywało się to poprzez fortele i kruczki prawne. Kilka stanów wprowadziło w 2017 r. obowiązkowe konsultacje lekarskie i psychologiczne z kobietami, które chcą dokonać zabiegu. Prawo stanu Iowa przewiduje na przykład 72-godzinną kwarantannę między rozmową a wykonaniem procedury. To oznacza, że ustawodawca liczy, iż pacjentka się rozmyśli. Stan Kansas nakazuje w ramach takiej porady informować kobietę o kwalifikacjach lekarza przeprowadzającego zabieg i o ewentualnych skutkach ubocznych. W sumie podobne przepisy ma ponad 20 stanów.
Trzy kolejne stany przegłosowały konieczność przeprowadzenia badania detektorem tętna płodu. W Iowa i Kentucky kobieta musi takie badanie przejść przed zabiegiem. Legislatorzy tłumaczyli, że gdy "matka usłyszy bicie serca dziecka, zrozumie, że jest ono człowiekiem". W Wyoming precyzyjnie opisano wręcz w ustawie, że właśnie o owo bicie serca chodzi. Arkansas, Missouri i Teksas wprowadziły przepisy o regularnej kontroli klinik aborcyjnych oraz wytyczne dotyczące okoliczności przeprowadzania zabiegów. Indiana i Luizjana ograniczają dostęp do aborcji nieletnim i każą dokładnie sprawdzać dokumenty rodziców przywożących do klinik córki chcące usunąć ciążę. Indiana dodatkowo przewiduje specjalną procedurę wzywania rodzica przed oblicze sędziego, by ten zeznał pod przysięgą, że zgadza się na aborcję u dziecka.
Wirginia Zachodnia zakazuje nabywania farmaceutyków powodujących terminację ciąży, których można użyć w zaciszu domowym. Przy każdym zażyciu tabletki musi być obecny lekarz. A legislatura stanowa Alabamy zatwierdziła przyjętą w referendum definicję płodu jako osoby, którą bierze pod opiekę 14. Poprawka do konstytucji. Zapowiada się długa debata i batalia prawna, która najpewniej znajdzie finał – znowu - przed Sądem Najwyższym. Arkansas i Teksas zabroniły placówkom medycznym informowania przechodzących badania kobiet w ciąży o możliwości jej usunięcia, uznając, że jest to agitacja na rzecz aborcji.
Nieco odrębną sprawą jest kwestia finansowania klinik aborcyjnych. Debata, czy można placówki Planned Parenthood fundować z pieniędzy publicznych, trwa od dekad. Lewica na poziomie stanowym i federalnym często deklaruje, że nie poprze ustawy budżetowej, jeżeli nie będzie ona uwzględniała subsydiów na ten cel. Prawica z kolei robi wszystko, żeby utrudnić klinikom zdobywanie funduszy. Były prezydent Donald Trump nieraz mówił, że nie zgadza się, aby świadczone przez państwo polisy ubezpieczeniowe przewidywały w ich ramach możliwość dokonania aborcji.
Pewnego triku dokonał ustawodawca w Missouri i Iowa. Rozbudował stanowy program finansowania Medicaid, czyli ubezpieczeń dla najuboższych. Przejmując dowodzenie nad owym programem, uniezależnił się trochę od władz federalnych i w ramach stanowego ustawodawstwa umożliwił wyłączenie przerywania ciąży z zakresu takich polis ubezpieczeniowych. Tymczasem gubernator Karoliny Płd. Henry McMaster podpisał rozporządzenie wykonawcze wyłączające możliwość dokonania aborcji w ramach programu Medicaid finansowanego przez stan. Zaś już przed Bożym Narodzeniem 2017 r. ówczesny gubernator Ohio John Kasich podpisał ustawę o zakazie przerywania ciąży, jeśli badania wykazały, że płód ma zespół Downa.
KULTUROWA WOJNA DOMOWA
Andrew Hartman, naukowiec z Uniwersytetu Stanowego Illinois, specjalizujący się w intelektualnej, kulturowej i politycznej historii Stanów Zjednoczonych, mówił z zeszłym roku w wywiadzie udzielonym WP, że przed legalizacją aborcji na mocy wyroku w sprawie Roe przeciwko Wade w 1973 r. przerywanie ciąży nie było problemem ani politycznym, ani moralnym.
- To była wcześniej ważna sprawa dla amerykańskich katolików, zarówno o lewicowych jak i prawicowych poglądach, ale niekoniecznie dla konserwatywnych protestantów, którzy raczej nie mieli jednoznacznego zdania na ten temat. Wielu liderów religijnych było przed 1973 r. pro choice, czyli opowiadało się za prawem do przerywania ciąży – mówił nam Hartman.
Jego zdaniem po wyroku Roe vs. Wade wszystko się zmieniło. Dość gwałtownie. Konserwatywni katolicy podnieśli sztandar walki z aborcją i stanęli na czele ruchu pro life. Podchodzący dotąd ambiwalentnie do sprawy ewangelikanie i inni zachowawczy protestanci zaczęli odtąd uważać prawo do przerywania ciąży za atak na tradycyjne amerykańskie wartości i jej wywodzące się z chrześcijaństwa podstawy.
Po obu stronach barykady w sporze o aborcję znajdują się realne i szczerze wrogie sobie siły. Politycy to wykorzystywali, często oczywiście w oportunistyczny sposób. Np. rządzący Ameryką w latach 1981-89 Ronald Reagan. Historycy się dalej spierają na jego temat. Z jednej strony wpuścił ewangelikanów i religijną prawicę na polityczne salony bardziej niż ktokolwiek przed nim. Popierał poprawkę do konstytucji USA wprowadzającą do szkół obowiązkową modlitwę, chociaż Sąd Najwyższy uznał to w latach 60. za niezgodne z ustawą zasadniczą naruszenie wolności słowa.
Z drugiej strony Reagan nie zrealizował politycznej agendy gorliwych chrześcijan, dlatego niektórzy badacze uważają go za cynika. A jak się spojrzy w archiwa na listy, jakie wymieniali w latach 60. i 70. konserwatywni liderzy, to kwestia modlitwy w szkole była dla nich jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą. Reagan ani o cal nie zbliżył się do delegalizacji aborcji. Dziś, dzięki sędziom Sądu Najwyższego wskazanym przez Donalda Trumpa, marzenie religijnej prawicy się spełniło.
Ameryka wkroczyła w nową polityczną i społeczną rzeczywistość. Chociaż dzisiejsza decyzja sędziów jest wielkim zwycięstwem konserwatystów i Partii Republikańskiej, to może to być zwycięstwo pyrrusowe. Ostatni sondaż Gallupa, przeprowadzony późną wiosną, wskazuje na wyraźną zmianę nastawienia opinii publicznej w stronę pro-choice, czyli na rzecz aborcji legalnej i powszechnie dostępnej. Według najnowszego sondażu odsetek osób popierających prawo do przerywania ciąży wzrósł w ciągu roku aż o sześć punktów procentowych - do 55 proc. Nastroje pro-choice są obecnie najwyższe od 1995 r., kiedy to Gallup podawał wynik na poziomie 56 proc. Pro-life, czy też jak woli ich nazywać lewica - anti-choice, jest 39 proc. Amerykanów.
Reszta nie ma zdania. A w listopadzie wybory do Kongresu. Kto kogo przeciągnie na swoją stronę? Jak wyrok wykorzystają politycy?
Niskie notowania Bidena dotąd wróżyły powodzenie Republikanom, ale czynnikiem, który może to zmienić, a którego nie należy lekceważyć, jest mobilizacja kobiet. Ich dotychczasowe prawa zostały dziś mocno ograniczone. A to może poważnie pokrzyżować prawicy szyki.
Radosław Korzycki jest dziennikarzem specjalizującym się w polityce i kwestiach społecznych w Stanach Zjednoczonych, zajmuje się też oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.