Zakaz aborcji w Teksasie. Wygrana bitwa prawicy w wojnie o duszę Ameryki
W Teksasie zakazano aborcji po szóstym tygodniu ciąży. To zwycięstwo konserwatywnej Ameryki w trwającej dekady wojnie z lewicą i liberałami o kulturowo-społeczne status quo w USA. - W większości spraw strony się nie dogadają. A spór się nasila - mówi dla Magazynu WP prof. Andrew Hartman.
W Teksasie zakazano aborcji po 6 tygodniach ciąży, gdy tylko wykrywalna jest aktywność serca płodu. Wiele kobiet na tym etapie ciąży w ogóle nie wie, że w niej jest. Wyjątków nie ma - nawet, jeśli ciąża jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa.
Zakaz - oraz karę za jego złamanie - może wyegzekwować każdy Teksańczyk. Każdy obywatel stanu może pozwać miejsce, które oferuje usługi przerywania ciąży. Pozwać można też każdego, kto pomaga kobiecie w uzyskaniu aborcji - w tym tych, którzy podwożą kobietę do kliniki lub zapewniają pomoc finansową. Ten, kto wnosi pozew, może być zupełnie obcym człowiekiem, nie musi być w żaden sposób powiązany z osobą pozwaną.
Podobne regulacje próbowały wprowadzić inne stany USA, ale próby te zostały udaremnione przez organizacje broniące praw reprodukcyjnych i zablokowane przez sądy federalne. Wprowadzonego w Teksasie prawo weszło w życie, bo zdominowany obecnie przez prawicę Sąd Najwyższy USA go nie zablokował. Tak zwany Texas Heartbeat Act, zamiast wymagać od urzędników państwowych egzekwowania prawa, daje oręż do ręki np. aktywistom antyaborcyjnym.
I władzom stanowym - bo inne stany mogą pójść za teksańskim przykładem. Jeśli się tak stanie, to praktyce polega to od władz lokalnych, a nie od Waszyngtonu będzie zależało, jakie prawo aborcyjne będzie obowiązywać w danym stanie. Może się zacząć masowa turystyka aborcyjna - ze stanów konserwatywnych do liberalnych. Kliniki aborcyjne w Oklahomie, Kansas i Kolorado już informują o wzroście zainteresowania ich usługami przez klientki z Teksasu.
Ale ta zmiana ma jeszcze inną perspektywę. Zaczęła się droga do delegalizacji aborcji na poziomie federalnym. Zmiana w Teksasie to wielkie zwycięstwo konserwatywnej Ameryki w trwającej dekady wojnie o kulturowo-społeczne status quo w USA.
O tej wojnie rozmawiamy z Andrew Hartmanem - profesorem na Uniwersytecie Stanowym Illinois, autorem "A War for the Soul of America: A History of the Culture Wars" ("Wojna o duszę Ameryki: Historia wojen kulturowych").
Radosław Korzycki: Po wyborze Joego Bidena na prezydenta USA niektóre konserwatywne stany zainicjowały kontrrewolucję. Masowo wprowadzają ograniczenia udziału w wyborach, które dotykają przede wszystkim ludzi biednych i mniejszości etniczne. Teksas wykreśla z podręczników krytyczne teorie dotyczące spraw rasowych, Arizona zastanawia się, czy nie wznowić wykonywania wyroków śmierci i w tym celu remontuje dawno nie używaną komorę gazową. Prawie pół Ameryki kombinuje, jak zakazać aborcji. W Teksasie się to udało. Wraca wojna kulturowa z lat 80. XX w?
Andrew Hartman: Ona nie wraca. Ona po prostu nigdy się nie skończyła. Ta, z którą mamy dziś do czynienia, zaczęła się w latach 60. XX wieku. To wówczas wielkie ruchy na rzecz praw obywatelskich zainicjowały przesuwanie granic norm społecznych. Black Power [walczący o prawa Czarnych – przyp. aut.], Chicano Movement [walka o prawa obywatelskie Latynosów – przyp. aut.], feminizm [druga fala tego ruchu, której centralnym punktem było prawo kobiet do decydowania o swoim ciele, to czas pierwszej pigułki antykoncepcyjnej, walki o prawo do aborcji i wolna miłość - przyp. aut.], ruchy na rzecz równouprawnienia osób LGBT oraz kampania przeciwko wojnie w Wietnamie i kontrkultura młodzieżowa zmieniały zasady, które obowiązywały w USA od dekad.
Przesuwały wajchę wyraźnie w stronę lewicowo-liberalną.
Od tamtych wydarzeń zaczęła się nasilać polaryzacja. Jedni byli stanowczo za zmianami, drudzy równie stanowczo przeciw. W centrum sporu pojawiła się wolność i próba jej zdefiniowania na nowo. Zadawano wówczas pytanie: "co to znaczy być Amerykaninem?". Rzucono wyzwanie tradycyjnemu pojęciu amerykańskiej tożsamości - białego protestanckiego mężczyzny. Pojawili się Afroamerykanie, Amerykanki-kobiety, Amerykanie-geje i zaczęli zmieniać normatywizację. Tak się zaczęły wojny kulturowe.
Czyli?
Jest to termin naukowy, którego używam, aby opisać wyobrażoną Amerykę, taką, jaką widzieli i chcieli ją widzieć głównie biali, religijni obywatele w latach 40. I 50. W latach 60. prawa do nazywania siebie Amerykanami - i wszystkiego, co się z tym wiąże - zaczęli domagać się ludzie z wszelakich mniejszości. To, co wcześniej ludzie uważali za normę w Stanach Zjednoczonych, naprawdę zostało zaburzone.
Mówimy o wojnie, bo na rewolucję 1968 r. zaraz przyszła odpowiedź - kontrrewolucja. O rząd dusz walczyła w latach 70. M.in. Phyllis Schlafly, konserwatywna aktywistka polityczna, pisarka i publicystka, radykalna przeciwniczka sprawy feministycznej. A na tym kapitał zbudował Ronald Reagan, za którego dwóch prezydenckich kadencji w latach 1981-89 miało miejsce apogeum wojen, o których mówimy.
Kontrrewolucja przyszła, ponieważ etos czy też wrażliwość wspomnianych ruchów społecznych zaczęła się instytucjonalizować. Ich bastionami były uniwersytety, kultura i media. Protest konserwatystów zaczął się właśnie od walki z tymi nowymi ośrodkami symbolicznej władzy. Schlafly walczyła z aborcją i z feminizmem, ale też z coraz bardziej aktywnym politycznie Sądem Najwyższym i orzecznictwem abstrahującym od chrześcijańskich wartości.
Kim byli ci ówcześni konserwatyści?
Przede wszystkim wywodzili się z grup chrześcijańskich. Religijni Amerykanie nie zaakceptowali porządku proponowanego przez nowe ruchy społeczne.
Czy aborcja przed jej legalizacją na mocy wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Roe przeciwko Wade w 1973 r. była problemem politycznym i moralnym?
Nie. To była wcześniej ważna sprawa dla amerykańskich katolików, zarówno o lewicowych jak i prawicowych poglądach, ale niekoniecznie dla konserwatywnych protestantów, którzy raczej nie mieli jednoznacznego zdania na ten temat. Wielu liderów religijnych było przed 1973 r. pro choice, czyli opowiadało się za prawem do przerywania ciąży.
Ale po wyroku Roe vs. Wade wszystko się zmieniło. Dość gwałtownie. Konserwatywni katolicy podnieśli sztandar walki z aborcją i stanęli na czele ruchu pro life. Podchodzący dotąd ambiwalentnie do sprawy ewangelikanie i inni zachowawczy protestanci zaczęli odtąd uważać prawo do przerywania ciąży za atak na tradycyjne amerykańskie wartości i jej wywodzące się z chrześcijaństwa podstawy.
Thomas Frank w swym przesławnym eseju "Co z tym Kansas" (wydanym u nas przez Krytykę Polityczną) dowodził, że wojny kulturowe to była zasłona dymna: ocenił je jako powierzchowne batalie, które pozwoliły skomponować bardzo irracjonalny krajobraz polityczny. "W związku z tym, że jakiś performer chce zszokować ludzi, zanurzając Jezusa w moczu, według amerykańskiej prawicy cała planeta musi się podporządkować regułom moralnym Partii Republikańskiej" – napisał Frank. Wszystko po to, by zatruwać duszę swojego twardego elektoratu. Co pan o tym sądzi?
Nie wiem co autor "Co z tym Kansas" dzisiaj uważa. Pamiętajmy, że jego książkowe opus magnum zostało wydane 17 lat temu. Sporo się od tego czasu zmieniło, chociażby to że w polityce pojawili się tak różni i także polaryzujący ludzie jak Barack Obama czy Donald Trump. W 2004 r. Frank twierdził, że wojny kulturowe były oportunistycznym i cynicznym sposobem republikańskich polityków, którzy nadawali nadzwyczajna rangę kampanii przeciwko aborcji, żeby przekonać do siebie białych ewangelikanów z klasy ludowej, a potem po wygraniu wyborów przepisywać ordynację podatkową tak, by służyła ona ich oryginalnemu klientowi politycznemu, czyli milionerom. Ja się z tą ówczesną interpretacją Franka nie zgadzam.
Czyli wojny kulturowe były i są prawdziwe.
Jak najbardziej. A po obu stronach barykady znajdują się realne i szczerze wrogie sobie siły. Politycy to wykorzystywali, często oczywiście w oportunistyczny sposób. Np. wspomniany przez pana Reagan. Historycy się dalej spierają na jego temat. Z jednej strony wpuścił ewangelikanów i religijną prawicę na polityczne salony bardziej niż ktokolwiek przed nim. Popierał poprawkę do Konstytucji USA wprowadzającą do szkół obowiązkową modlitwę, chociaż Sąd Najwyższy uznał to w latach 60. za niezgodne z ustawą zasadniczą naruszenie wolności słowa.
Z drugiej strony Reagan nie zrealizował politycznej agendy gorliwych chrześcijan, dlatego niektórzy badacze uważają go za cynika. A jak się spojrzy w archiwa na listy, jakie wymieniali w latach 60. I 70. konserwatywni liderzy, to kwestia modlitwy w szkole była dla nich jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą.
Czy drugą taką sprawą nie jest aborcja? Reagan ani o cal nie zbliżył się do jej delegalizacji.
Tak. A była ona kluczowa dla obu stron sporu i utrzymanie do dziś status quo oraz dziedzictwo wyroku Roe v. Wade jest jakimś zwycięstwem lewicy, feminizmu i praw kobiet.
A w jakim stopniu kryzysy gospodarcze wpływają na to, czy wojny kulturowe eskalują, czy są w odwrocie?
Myślę, że niepokoje ekonomiczne zawsze rezonują. Uważam, że na przykład pozornie nie związane z tym kwestie rasy i płci są w gruncie rzeczy kształtowane przez zmieniające się struktury ekonomiczne.
Wielu Amerykanów zakładało, że efektem zwycięstw ruchu na rzecz praw obywatelskich uwieńczonych ustawą Civil Rights Act z 1964 r. będzie równość rasowa. Tak się nie stało. Nierówność rasowa utrzymywała się na wiele sposobów w latach 70. i 80., a z powodu deindustrializacji jeszcze się pogłębiła. Toczyły się intensywne debaty na temat tego, jak rasa wpisuje się w szerszy obraz amerykańskiego życia. Było to związane z transformacją ekonomiczną, choć nie sądzę, by było od niej całkowicie zależne.
A kwestia praw kobiet?
Twierdzę, że dzisiejszy odwrót od feminizmu ma miejsce tylko dlatego, że feminizm na wiele sposobów odnosi sukcesy w amerykańskim życiu społecznym. Nie wszystkie, ale niektóre z tych sukcesów, takie jak wprowadzenie większej liczby kobiet na rynek pracy czy wprowadzenie większej liczby kobiet na uniwersytety, miały miejsce dzięki przeobrażeniom gospodarczym. Spadek członkostwa Amerykanów w związkach zawodowych jako skutek deindustrializacji prowadzi do niższych płac w ogóle, co oznacza, że więcej ludzi w ogóle musi iść do pracy, aby utrzymać rodzinę.
A to oznacza z kolei, że kobiety muszą pracować. Pojawia się pytanie, co jest ważniejsze: postulaty feministyczne czy potrzeby rynku pracy? Nie potrafię rozsądzić, ale te kwestie są ze sobą sprzężone.
Kilka razy wspomniał pan Sąd Najwyższy, jego wyroki i filozofię orzeczniczą oraz wielką polityczną wagę tych decyzji. Czy w ostatnich 50 czy 60 latach władza sądownicza nie weszła nadmiernie w rolę władzy ustawodawczej w USA? Czy jej wyroki nie zmieniały tego, co jest w Ameryce normą moralną - a tym samym narzucała społeczny porządek?
Tak, ale to nie jest sprawa ostatnich 6 dekad. W połowie XIX w. Sąd Najwyższy wydał wyrok w sprawie Dred Scott przeciwko Sandford. Głosami siedem do dwóch sędziowie uznali, że afroamerykański niewolnik nie jest obywatelem, lecz własnością. Ta polaryzująca opinia wpłynęła na wewnętrzny konflikt w Ameryce, który skończył się wybuchem wojny secesyjnej. Z kolei w latach 40. I 50. XX w. Sąd Najwyższy często zabierał głos w kwestii praw obywatelskich, których interpretację zwykle rozszerzał. Niektóre z ruchów społecznych lat 60. zostały "uruchomione" przez wyroki z tamtego okresu, jak chociażby w sprawie Brown przeciwko Radzie Edukacji z Topeka, który de iure znosił segregację rasową w szkołach.
W trakcie tej epoki poszerzania praw obywatelskich prawica uznała, że sędziowie zaczynają uzurpować sobie rolę polityków i tworzyć prawo, co powinno być domeną wybranej władzy ustawodawczej. Tylko że przed czasami wielkiej emancypacji Sąd Najwyższy też pełnił polityczną rolę, tylko że głównie na korzyść konserwatystów, wobec czego ci wówczas nie protestowali.
Od autora: w słowach o "wielkiej emancypacji" naszemu rozmówcy najprawdopodobniej chodzi o okres, w którym przewodniczącym Sądu Najwyższego USA był jeden z najbardziej lewicowych republikańskich polityków i gubernator Kalifornii, Earl Warren. Świetny negocjator, tak manipulował sądem tak, żeby zawsze mieć większość do wyroków, które poszerzały kategorię praw obywatelskich. W ten sposób poszerzył zakres swobód obywatelskich, m.in. dotyczących desegregacji w szkołach, prawa do adwokata, prawo do zachowania milczenia, małżeństw osób o różnym kolorze skóry czy wreszcie zaprzestanie wydawania wyroków kary śmierci – choć tylko na 4 lata.
A jak jest dzisiaj?
Konserwatyści mają w Sądzie Najwyższym przewagę sześć do trzech i lewica się niepokoi o linię orzeczniczą.
A wojny kulturowe eskalują. Czy zwaśnione plemiona Ameryki da się jeszcze pogodzić?
(śmiech) Powiedziałbym, że w większości spraw nie. Jest w USA naprawdę wielu ludzi, którzy są w najbardziej spornych sprawach pośrodku i nie identyfikują się do końca z żadną ze stron. Ale najbardziej widoczni są ci, którzy deklarują najbardziej radykalne poglądy, chociażby sami byli w mniejszości. To z pewnością zaburza polityczny pejzaż Ameryki. W sprawach takich jak edukacja, religia oraz wolność wyznania Amerykanie są naprawdę podzieleni i końca tej wojny nie widać. Pandemia dolewa tylko oliwy do ognia. To pewna zmiana, bo zwykle wielkie narodowe kryzysy jak druga wojna światowa czy zamachy z 11 września 2001 r. prowadziły na jakiś czas do zgody.
Kwestia tego czy się szczepić, czy nie, stała się kolejną bitwą wojen kulturowych. Kiedy relacjonowałem dla polskiego medium zeszłoroczną kampanię wyborczą w USA, na własne uszy usłyszałem na wiecu Trumpa w Gastonii na przedmieściach Charlotte w Północnej Karolinie, jak ówczesny prezydent opowiadał, że maseczki się do niczego nie przydają, a kryzys sprowadza się nie do zakażeń, a do tego, że demokratyczny gubernator owego stanu niszczy przedsiębiorczość zamykając sklepy i restauracje.
O tak. Ale nie chodzi tylko o szczepionki. Każda sprawa związana z reżimem sanitarnym była politycznie polaryzująca: noszenie maseczek, kwarantanna, zamykanie szkół i lekcje zdalne, a także ograniczenia obecności w kościołach no i lockdown w biznesie.
Skoro, jak pan dowodzi, sprawy stoją niemal na ostrzu noża, to czy możliwa jest – co brzmi nieprawdopodobnie - secesja części stanów? Według jednego z niedawnych sondaży przeprowadzonych przez YouGov dwie trzecie Republikanów w stanach historycznego Południa opowiada się za odłączeniem od Unii i powołaniem do życia Południowych Stanów Ameryki, czyli kalki Konfederacji z czasów wojny domowej.
Wyniki tego badania dowodzą tylko jak silna jest polaryzacja, a wojny kulturowe rzeczywiście rozkołysane. Odkąd w Białym Domu zamieszkał Joe Biden, część konserwatystów jest zdania, że Stanami rządzi jakaś antyamerykańska siła, która celowo chce zmienić kraj na gorsze. Były prezydent Donald Trump i jego retoryka, że ukradziono mu prezydenturę, chociaż to pogląd sprzeczny z faktami, pogarsza tylko sprawę. Nastroje separatystyczne są silne jak nigdy we współczesności. Natomiast koniec końców secesja według historycznych granic to scenariusz dziś jednak zupełnie nieprawdopodobny. To już pół żartem powiem: Georgia jest na przykład politycznie podzielona dokładnie na pół. Gdzie miałaby się znaleźć przegrana w tym sporze połowa?
Donald Trump bywa nazywany w mediach wojownikiem wojny kulturowej. Czy zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem? Jak duża część Ameryki czekała na przywódcę takiego jak on, który jest w stanie powiedzieć wszystko, co chce usłyszeć jego – raczej konserwatywny, biały wyborca?
Oczywiście nie cała Ameryka, ale niektórzy konserwatywni wyborcy z całą pewnością czekali. A to przede wszystkim dlatego, że jest on pierwszym liderem, który nie ukrywa pogardy wobec przeciwników, szczególnie lewicy i jej elektoratu, ale też szeroko rozumianych elit, czy to z Waszyngtonu czy Hollywood. Wcześniej kogoś takiego nie było. Część Amerykanów chciała kogoś, kto wprost powie to, co myślą. W tym kontekście Trump jest jak najbardziej wojownikiem wojen kulturowych i został prezydentem jako wojenny kandydat. Mówi, częściowo, językiem konserwatywnych resentymentów związanych z kolejnymi ich bitwami. Jego jawnie rasistowska retoryka pochodzi z tamtych czasów, a nawet przekracza ówczesną, ponieważ 50 i 60 lat temu wiele terminów dotyczących rasy było o wiele bardziej zakodowanych.
Zakodowanych - czyli Trump wypowiada na głos to, co w latach 50. i 60. było tak wdrukowane w język i kulturę, że uznawane za oczywiste?
Slogan kampanii Trumpa "Make America Great Again" to moim zdaniem przykrywka dla teorii, że sprawy potoczyły się w latach 60. źle.
Andrew Hartman - profesor na Uniwersytecie Stanowym Illinois, gdzie prowadzi zajęcia z intelektualnej, kulturowej i politycznej historii Stanów Zjednoczonych, a także kursy z filozofii historii, historiografii i pedagogiki. Autor książki "A War for the Soul of America: A History of the Culture Wars" (University of Chicago Press, 2015 r.).