Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010
Obudził mnie telefon. Słyszę, że samolot spadł, część pasażerów mogła zginąć. Właśnie tak "mogła zginąć", bo przecież wtedy nie mieściło się w głowie, że nie przeżył nikt. Nawet wbrew rozsądkowi, bo jak samolot spada, to generalnie szans na przeżycie nie ma. Niby to wszyscy wiedzieliśmy, ale jak to, prezydent? Nie, prezydent na pewno żyje…
Godzinę później już dojeżdżałam do redakcji, w której wtedy pracowałam. Już była pełna, a z każdą minutą przychodzili kolejni dziennikarze. "Nie mogłam być w domu", "musiałem przyjść" - mówili. Wielu płakało, szczególnie ci zajmujący się polityką. W tym samolocie byli ludzie, z którymi dobrze się znali, rozmawiali codziennie lub niemal codziennie. Kilku mówiło mi potem, że nigdy nie wykasowali tych numerów ze służbowych komórek.
Nasz kolega redakcyjny też poleciał do Smoleńska. I to wiszące pytanie: co z Krzyśkiem? Gdzie jest Krzysiek? Czy on…? Szczęście w nieszczęściu, Krzysiek poleciał jakiem, wylądował w Smoleńsku wcześniej. Wrócił dopiero po ponad tygodniu, miał tam co robić.
Pracowaliśmy, jak umieliśmy najlepiej. Co może pisać w takich chwilach dziennikarz ekonomiczny? Co z NBP? Przecież prezes Skrzypek był w tym samolocie. Jak będzie teraz pracował rząd? Jak Sejm i Senat? Co nas czeka w poniedziałek, co z gospodarką, która nie ogląda się na żałobę? Czy nasze państwo działa, czy nie? W sobotę nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Eksperci, którzy zawsze wiedzą co powiedzieć, tym razem przyznawali, że nie, nie dziś, pani wybaczy, nie mam głowy, nie wiem, nie umiem, jestem w szoku.
Pracowałam w Warszawie na Brackiej. Na Krakowskim Przedmieściu krążyli ludzie, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Do afery o krzyż było jeszcze bardzo daleko. Wtedy była potrzeba by wyjść, nie siedzieć w domu, coś zrobić, coś zamanifestować. Pogoda była piękna, słońce na całym Krakowskim Przedmieściu i ci ludzie, którzy chcieli gdzieś zapalić znicz, położyć kwiaty, popłakać przez chwilę. W kościele Świętej Anny tuż przy Placu Zamkowym był ślub… Przecież sobota. Czy już wiedzieli? Musieli wiedzieć, bo tak smutnego wyjścia z kościoła młodej pary jeszcze nie widziałam.
Później się zaczęło. Kondukt za konduktem. Kolejne trumny jadące przez miasto. I - dla dziennikarza - praca od rana do nocy i w nocy też. Ale inna, niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. Msze, pogrzeby, kondukty. Wystawione trumny pary prezydenckiej i niekończący się sznur ludzi, chcących im oddać cześć. Wszystko, co w nas złe, zaczęło wychodzić później.
Agata Kalińska, money.pl