Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010
Pewnie w przeciwieństwie do wielu moich kolegów i koleżanek, 10 kwietnia 2010 roku na wieść o katastrofie nie pognałam do redakcji, by wziąć niekończący się dyżur. Byłam wtedy na rocznym stypendium programu Socrates-Erasmus w Paryżu. Siedziałam w akademiku, przy komputerze, gdy na Facebooku przeczytałam post mojego znajomego. Jedną z pierwszych, niepotwierdzonych jeszcze informacji o tym, że prezydencki samolot miał kłopoty z lądowaniem w Smoleńsku.
Reakcja była typowa: szok, zaprzeczenie, niewiara. Akademik był pusty i cichy, nie miałam z kim podzielić się tymi emocjami. Zadzwoniłam do rodziców, którzy mieszkają w Szwecji. Przyjęli wiadomość na chłodno.
Chodziłam po pokoju o powierzchni jedenastu metrów kwadratowych i odbijałam się od ścian. W akademiku był tylko jeden ogólnodostępny telewizor, w piwniczce przerobionej na coś w rodzaju świetlicy. Był piękny dzień, świeciło słońce, a ja godzinami tkwiłam w tej piwniczce, na okrągło oglądając krótki materiał pokazywany we francuskich wiadomościach. Półtorej minuty, spalone szczątki tupolewa w rosyjskim lesie, czarno-biała fotografia Lecha Kaczyńskiego. To wszystko. Żadnego programu specjalnego, żadnego breaking newsa. Nie miałam BBC ani innych informacyjnych kanałów, o TVN24 mogłam tylko pomarzyć.
Wypełzłam w końcu na powierzchnię ziemi, w ten piękny dzień, w słońce i zieleniące się drzewa. Nie chciałam zaakceptować, że nadal istnieje świat, w którym ludzie przesiadują w kawiarniach, kupują bagietki, biegają w parku i nie mają pojęcia, co się stało. Ale tak było. We Francji to była zwyczajna sobota. Kawa, croissant, spacer.
Poszłam pod ambasadę Polski zapalić znicz. Leżały tam jakieś marne kwiatki, jakieś wymęczone bukiety. Stało kilka osób. W milczeniu. Nie było współdzielenia emocji, wspólnego przeżywania. Każdy zamknął się w sobie jak w obronnej wieży.
Miałam potrzebę działania. Chciałam pomagać, coś robić, przeżywać. Ale wokół mnie tylko te cholerne bagietki, uśmiechnięte twarze, rozkwitające pąki drzew.
Francuzi długo nie wiedzieli, co się stało. Kiedy w czerwcu mówiłam znajomym z roku, że będziemy mieli przyspieszone wybory, bo nasz prezydent zginął w katastrofie lotniczej, z uprzejmym zainteresowaniem pytali: "Naprawdę? Nic nie słyszałem".
Wróciłam do Polski i do pracy w redakcji. Przy wyborach, a potem przy stenogramach z lotu i sprawozdaniach komisji. Te czterdzieści jeden minut śniło mi się potem po nocach. Do dzisiaj jestem w stanie wyrecytować z pamięci ostatnie słowa, jakie padły w kokpicie tupolewa.
Joanna Kocik, wydawca strony głównej WP