" Stosy ciał palono, a szczątki zagrzebywano w dole"
"Pociąg przejeżdżał około stu trzydziestu kilometrów i w końcu zatrzymywał się na pustym, jałowym polu. Tam nic się nie działo. Transport stał nieruchomo, cierpliwie wyczekując, aż śmierć wpełznie do każdego kąta w wagonach. Trwać to mogło od dwóch do czterech dni.
Gdy niegaszone wapno, trujące wyziewy i skutki wszelkich obrażeń uciszyły wszystkie rozpaczliwe krzyki, pojawiała się grupa ludzi. Byli to młodzi, silni Żydzi, którym wyznaczano zadanie sprzątania pociągu, póki nie nadeszła kolej na nich samych. Pod silną strażą otwierali zaryglowane wagony i wyrzucali z nich rozkładające się zwłoki. Następnie stosy ciał palono, a pozostałe po tym szczątki zagrzebywano w wielkim dole. Opróżnianie transportu, palenie zwłok i zakopywanie tego, co po nich pozostało, zajmowało cały dzień, a czasem nawet dwa. A zatem cała operacja wywózki i likwidacji Żydów zabierała od trzech do sześciu dni. W tym czasie do obozu trafiały nowe ofiary. Transport powracał, a cały cykl rozpoczynał się na nowo.
Wciąż stałem przy bramie, patrząc za niewidocznym już pociągiem, kiedy poczułem na ramieniu czyjąś ciężką łapę. To wrócił Estończyk. Gorączkowo starał się zwrócić moją uwagę i równocześnie mówił przyciszonym głosem: - Otrząśnij się - strofował mnie chrapliwie. - Nie stercz tak tutaj z rozdziawioną gębą. Chodź, szybko, bo jeszcze nas przyłapią. Ruszaj za mną, i to żwawo" - pisze dalej Karski.
Na zdjęciu: Sonderkommando w Bełżcu.