Jakub Majmurek: Szkolna pułapka PiS
Zaczyna się nowy rok szkolny. W normalnych warunkach nie jest to żadna szczególna wiadomość, ale nie w 2017 roku. Tym razem początek września napawa niepokojem nauczycieli, rodziców, bezpośrednio sprawujących kontrolę nad szkołami samorządowców, oraz samych uczniów.
04.09.2017 | aktual.: 04.09.2017 13:50
Co jest źródłem ich lęków? Przygotowana przez resort minister Zalewskiej reforma edukacji, likwidująca gimnazja i powracająca do ośmioletniej podstawówki, czteroletniego liceum i pięcioletniego technikum. Reforma ma być wdrożona w ekspresowym, bezprecedensowym tempie. I właśnie to tempo jest największym problem – w pośpiechu trudno uniknąć pomyłek i chaosu.
Winą za ten chaos opinia publiczna może obciążyć zarówno samorządy, jak i rządzącą partię – ewentualna porażka reform Zalewskiej może okazać się dla niej zwrotnym punktem, tym potknięciem, jakie w następnych wyborach parlamentarnych będzie w stanie przesądzić o utracie samodzielnej sejmowej większości, a nawet władzy.
Nie ma co się jednak cieszyć, że reformą edukacji PiS zastawił na siebie polityczną pułapkę. Bo przy okazji zastawił ją także na polski system edukacji. Problemem reformy nie jest bowiem tylko możliwy chaos najbliższych miesięcy. Sęk w tym, że reforma na lata uczyni polskie szkolnictwo więźniem anachronicznych koncepcji edukacyjnych, uniemożliwiających mu przygotowanie młodych Polek i Polaków do podjęcia wyzwań XXI wieku.
Zdążyć przed pierwszym dzwonkiem
Choć i problemów okresu przejściowego bagatelizować nie można. Zwłaszcza, że jak donosiły przez wakacje media, szkoły i samorządy naprawdę miały problemy, by ze wszystkimi zmianami zdążyć przed pierwszym dzwonkiem.
Likwidacja gimnazjów często oznaczała bowiem wchłonięcie ich przez podstawówki, czy licea, łączenie szkół dotychczas sprofilowanych pod uczniów w zupełnie innym wieku. Takie połączenie wymaga nie tylko wymiany szkolnych szyldów, pieczątek, sztandarów i innych tego typu oznaczeń, ale często także remontów dostosowujących do nowych potrzeb szkolną przestrzeń – innych pracowni potrzebuje szkoła dla siedmiolatków, innych dla czternastolatków.
Zadanie przeprowadzenia zmian spadło na samorządy, które skarżą się, że z kosztami tego przedsięwzięcia zostały same – bez pomocy Ministerstwa Edukacji Narodowej. W samej Warszawie koszty dostosowania placówek miały wynieść – jak podaje portal radia RMF – 70 milionów złotych. Z czego MEN pokrył tylko 3,5 miliona.
W wielu miejscach, mimo najlepszych chęci, samorządowcy nie byli w stanie skończyć prac remontowych na czas. Mogą się one ciągnąć nawet do października. Oznacza to, że dzieci uczyć się będą w towarzystwie ekip budowlanych, charakterystycznego dla remontów bałaganu i prowizorki. Trudno uznać to za komfortowy i przyjazny początek nauki. Do komfortu nie przyczyni się też z pewnością to, że w wyniku łączenia placówek wiele z nich będzie zwyczajnie przeludnionych. Problem przeludnienia nie zniknie przy tym szybko. W roku szkolnym 2018-19 w szkołach średnich nastąpi kumulacja roczników – co oznacza, że konkurencja o miejsce w dobrych, obleganych placówkach będzie szczególnie zacięta.
Spóźnione podręczniki
Zdążyć nie udało się także z podręcznikami. Za zmianami w organizacji szkół poszły bowiem także zmiany w tej dziedzinie. Nowe podręczniki pisane były w pośpiechu w ciągu kilku miesięcy, ministerstwo zatwierdzało je do użytku w ostatniej chwili przed rokiem szkolnym. Nauczyciele skarżyli się, że nie mieli czasu, by zapoznać się ze wszystkimi propozycjami i dokonać sensownego, opartego na wiedzy wyboru. Jak podaje "Gazeta Wyborcza", w kilkuset szkołach podręczniki nie dotrą na początek września i przynajmniej przez kilka tygodni uczniowie będą uczyć się bez książek. Reforma powołuje nowy rodzaj szkół – mające zastąpić zawodówki szkoły branżowe. Nie udało się jednak przygotować dla nich podręczników, ministerstwo zaś radzi, by nauczyciele korzystali ze starych podręczników do szkół zawodowych lub uczyli bez podręcznika.
W dodatku, wbrew zapewnieniom minister Zalewskiej, reforma uderzy w miejsca pracy nauczycieli. Jak twierdzi Związek Nauczycielstwa Polskiego, przed wakacjami pracę straciło prawie 9 tysięcy pedagogów. 22 tysiące straciło pełny etat – wielu z nich będzie teraz łatać pełne pensum, pracując objazdowo w kilku szkołach jednocześnie. Co z pewnością nie przełoży się pozytywnie na jakość kształcenia.
Po co to było?
Każdy z tych problemów to potencjalnie zarzewie szkodliwego dla rządu politycznego konfliktu. Gniew rodziców, wkurzonych na to, że ich dzieci uczą się w przeludnionej, nieprzygotowanej budowlanie szkole, w dodatku bez podręcznika, to wymarzony materiał dla niechętnych PiS mediów. Nauczyciele niepewni swojej zawodowej przyszłości mogą wejść z rządem w spór, który – jeśli otrzymają poparcie rodziców i samorządów – także nie będzie łatwo Zalewskiej politycznie wygrać. Do tego dochodzą tarcia z samorządami – także tymi wcześniej sympatyzującymi z PiS.
Można więc zadać sobie pytanie "po co PiS to wszystko"? Przecież większości z tych problemów dałoby się uniknąć, gdyby reformę rozłożyć na lata, wprowadzać ją stopniowo. Trudno też znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie dla takiego tempa jej wprowadzenia. Nie przekonują mnie głosy sympatyzujących z rządem publicystów, twierdzących, że gdyby PiS nie wprowadził reformy od razu, utknęła by w biurokratycznych procedurach. Reform ministra Handkego z końca lat 90. nie zabiło to, że Krystyna Łybacka bardziej rozłożyła je w czasie. Nie kupuję też spiskowych narracji, przedstawiających reformę szkolnictwa, jako kolejną makiaweliczną ustawkę Wielkiego Stratega z Nowogrodzkiej, mającą na celu wywołanie chaosu, za który winę zrzuci się przed wyborami samorządowymi na platformerskie samorządy – ryzyko zranienia PiS rykoszetem byłoby zbyt wielkie.
"Jakobińska" filozofia PiS-u
Taka, a nie inna forma reformy edukacji wypływa z samych założeń centralistyczno-demokratycznej, "jakobińskiej" filozofii politycznej PiS. Partia ta uważa bowiem, iż dzięki samodzielnej większości w Sejmie jest jedynym reprezentantem woli narodu i ma pełne prawo realizować swój program (w którym znajdowała się likwidacja gimnazjum) bez oglądania się na kogokolwiek. Żądania normalnych w demokracji liberalnej konsultacji społecznych, negocjacji ze środowiskami żywo zainteresowanymi reformą – rodzicami, nauczycielami, ekspertami – PiS histerycznie traktuje jako próbę podważania jego demokratycznej legitymacji, przez panujący pewnie także w szkolnictwie "układ". Swoją legitymację PiS uważa za tak mocną, że wyrzucił do kosza ponad 900 tysięcy podpisów pod wnioskiem domagającym się referendum w sprawie reformy – choć wcześniej obiecywał słuchać głosu obywateli.
Jeśli reforma zaowocuje przedłużającym się chaosem, opozycja powinna wykorzystać tę szansę, by pokazać Polkom i Polakom, że wszystkie związane z likwidacją gimnazjów problemy nie są wypadkiem przy pracy, ale wynikają ze sposobu rządzenia, bardzo głęboko zapisanego w politycznym DNA Prawa i Sprawiedliwości.
Bo w ten sam sposób, co reforma edukacji, przygotowywana była choćby powstrzymana przez Andrzeja Dudę reforma sądów - także wdrażana w rewolucyjnym i ekspresowym trybie: bez konsultacji, bez poszanowania dla istniejących instytucji i zgromadzonych w nich wiedzy i doświadczenia. Taki sposób rządzenia musi skutkować chaosem i destrukcją tego, co udało się w ciągu ostatnich 25 lat z okładem sensownie w Polsce urządzić – bez żadnych gwarancji, że destrukcja będzie twórcza i w końcu przyniesie zmiany na lepsze.
Anachroniczna fabryka patriotów
Nie inaczej jest z reformą szkolnictwa. Chaos okresu przejściowego byłby bowiem czymś do zniesienia, gdyby służył prawdziwej reformie. Tymczasem rząd nie przedstawił żadnych przekonujących dowodów, dlaczego warto wrócić do systemu 8+4/5. Kampania przeciw gimnazjom prowadzona była w oparciu o półprawdy godne ustaleń kolejnych komisji Macierewicza – nic nie zgadzało się z wiedzą ekspertów i faktami. Przykłady? Wbrew czarnej propagandzie PiS, to nie w gimnazjach jest największy problem z przemocą wśród uczniów, ale w podstawówkach.
Likwidacja gimnazjów skraca o rok czas ogólnego kształcenia. Na obszarach wiejskich będzie pogłębiała nierówności między dziećmi z rodzin o różnych kompetencjach edukacyjnych i kulturowych. Najgorsze jest jednak to, że reforma nie tylko nie przygotowuje polskiej szkoły do wyzwań XXI wieku, ale wręcz cofa ją pod tym względem o kilka kroków.
Choć kilka zmian w nowych podstawach programowych nie jest bez sensu (nauka programowania od bardzo wczesnego okresu edukacji, trochę prozy współczesnej w kanonie lektur do szkół średnich, szkolnictwo branżowe), to całość reformy programowej nie daje się obronić. Szkoła PiS nie widzi wyzwań XXI wieku. Lekcji fizyki czy biologii jest w niej mniej niż katechezy. Nie ma zaś miejsca na edukację do uczestnictwa w kulturze audiowizualnej – szkoła rozumienie kultury ogranicza głównie do tekstów pisanych. Nie ma miejsca na nowoczesną edukację seksualną i równościową czy obywatelską. Nie ma edukacji medialnej, przygotowującej uczniów do nawigacji w świecie, gdzie większość informacji czerpiemy nie z prasy, radia, czy telewizji, ale z mediów społecznościowych – zachwaszczonych przez fake newsy, post-prawdę i opłacanych trolli.
Polska pępkiem świata
Szkoła PiS nie zauważa tego, że świat dziś jest coraz mniejszy i bardziej połączony, ale w dodatku coraz większą rolę odgrywają w nim takie miejsca jak Chiny, Indie, czy Afryka. Tymczasem nowe podstawy programowe nie tylko nie zakładają nauki rozumienia innych niż europejska kultur, ale nawet odcinają uczennice i uczniów od kultury europejskiej – w założeniach takich przedmiotów jak historia niemal wyłącznie skupiając się na historii Polski.
Szkoła minister Zalewskiej nie ma być bowiem miejscem, w którym młodzi ludzie zdobywają kompetencje konieczne do tego, by być świadomymi obywatel(k)ami demokracji XXI wieku. W niedawnym wywiadzie dla "Teologii Politycznej", bliski PiS ekspert profesor Zybertowicz wprost nazywa wizję demokratycznej wspólnoty świadomie dokonujących wyborów obywateli utopią, gdyż "spora część ludzi, być może większość, albo nie posiada genetycznego uposażenia, które by dawało im szansę na wielopoziomowe myślenie oraz autorefleksję, albo uwięziona jest w kontekstach społecznych, które nie preferują takiego myślenia, nie premiują go".
Reforma Zalewskiej zagwarantuje, że większość takiej zachęty do autorefleksji nie dostanie – przynajmniej w szkole. Zamiast szkoły obywatelskiej otrzymamy fabrykę patriotów na modłę PiS. I to według definicji patriotyzmu odpowiadających na wyzwania świata, gdzie kolej żelazna ciągle pozostawała nowinką techniczną.
Jakub Majmurek dla WP Opinie