Jakub Majmurek: święto państwa z kartonu
Państwowe święta, zwłaszcza te o wojskowym charakterze, jak Dzień Wojska Polskiego, są na ogół okazją do tego, by państwo zaprezentowało obywatelom swoją sprawność i siłę. 15 sierpnia 2017 roku Polska pod rządami dobrej zmiany zorganizowała - jak co roku - wielką paradę wojskową, mającą świadczyć, że w istocie jesteśmy państwem poważnym, a nawet znaczącym. Parada w istocie nie wyszła najgorzej. Niestety, wszystko inne, co wydarzyło się w polityce tego dnia, kojarzyć się mogło ze wszystkim poza powagą państwa.
Jak napisał Michał Sutowski, 15 sierpnia 1920 może być symbolem tego, iż w wojnie 1920 roku państwo polskie przynajmniej przez kilka miesięcy istniało nie tylko teoretycznie. W chwili egzystencjalnego zagrożenia cała elita okazałą się zdolna do wspólnego, racjonalnego działania. Maksymalnie wykorzystując skromne zasoby młodego, z trudem sklejonego z ziem trzech zaborów państwa, odparła zagrożenie i kupiła Polakom dwie dekady niepodległego bytu państwowego.
15 sierpnia 2017 przed Polską żadne bezpośrednie zagrożenie nie stoi. Niestety, tego dnia państwo zachowywało się, jakby usiłowało udowodnić, że określenia o jego wyłącznie "teoretycznym istnieniu" nie były przesadzone, a racjonalne wykorzystywanie istniejących zasobów, czy w ogóle polityczny rozsądek, nie są szczególnie mocną stroną rządzących nim elit.
Prezydent pomylił święta
Brak politycznego rozsądku i umiaru pokazało przemówienie prezydenta Andrzeja Dudy. Słuchając go miałem wrażenie, że głowie państwa święto państwowe pomyliło się z kościelnym. Duda brzmiał bowiem, nie jak demokratyczny przywódca, reprezentujący także niewierzących obywateli, ale jak ksiądz proboszcz w trakcie niedzielnej sumy.
Zamiast o zwycięstwie 1920 roku prezydent opowiadał o rycerstwie śpiewającym "Bogurodzicę", o Najświętszej Panience, maryjnym wstawiennictwie i opiece Maryi Panny nad naszą ojczyzną. Wbrew historycznej prawdzie twierdził także, że polscy stratedzy celowo zaplanowali Bitwę Warszawską tak, by jej przełom nastąpił w święto Matki Boskiej Zielnej.
Rozumiem i akceptuję to, że prezydent jest wierzącym rzymskim katolikiem. Nie można oczekiwać od niego, że jako prezydent wyrzeknie się swojej religijności. Ale można oczekiwać przestrzegania pewnych minimalnych standardów rozdziału państwowego i kościelnego porządku, zwłaszcza w tak ważne narodowe święto. Przecież nawet dla wielu wierzących osób dewocyjna retoryka, jaką Andrzej Duda zaprezentował we wtorek, jest odstraszająca i mimowolnie ośmieszająca głowę państwa. A państwo nie jest tylko własnością wierzących, a całego społeczeństwa, które coraz szybciej się sekularyzuje, zwłaszcza wśród młodych - co piąta osoba w Polsce w wieku 19-24 lata określa się jako niewierząca.
Jako wspólnota nie zgodzimy się już co do roli Najświętszej Panienki w 1920 roku. Elementarny polityczny rozsądek nakazuje więc nie poruszać tego tematu i skupić się na tym, co w tym dniu może faktycznie łączyć wszystkich niezależnie od wyznania, lub jego braku - opowieści o sukcesie Polaków w ogólnonarodowym zbiorowym wysiłku, w trudnej sztuce kolektywnego, racjonalnego odpowiadania na wyzwania. Wielka szkoda, że zabrakło tego w mowie Dudy.
Szarża Macierewicza
Sukces 1920 roku nie byłby możliwy bez porozumienia elit z bardzo różnych obozów. Tego porozumienia brakuje dziś wyraźnie nawet w rządzącym Polską obozie, co uroczystości z okazji 15 sierpnia raz jeszcze dobitnie pokazały.
Gdy prezydent Duda skończył swoje maryjne kazanie, zajął się wbijaniem szpil ministrowi Macierewiczowi. To pod jego adresem skierowane były słowa, że armia jest własnością narodu, nie jednego człowieka. Państwo, gdzie resort obrony i głowa państwa tak publicznie spierają się o kontrolę nad armią w jej święto, nie promieniuje szczególną siłą i powagą, zarówno w oczach krajowej, jak i światowej opinii publicznej.
Inna sprawa, że trudno w tym sporze nie kibicować Andrzejowi Dudzie. Minister Macierewicz w ciągu dwóch lat w resorcie dał wiele dowodów, że nie powinien kierować tak kluczowym ministerstwem jak MON - kolejnego dostarczyło jego przemówienie z 14 sierpnia. Minister kluczowego resortu po raz kolejny przypuścił w nim bardzo luźno osadzoną w faktach słowną szarżę. Atakował wszystkich swoich poprzedników, zarzucając im, że celowo zaniedbali budowę zdolnej bronić Polskę armii, raz jeszcze oskarżył poprzednią ekipę o to, że w sprawie Smoleńska "oddała śledztwo Rosjanom", gdyż "bała się prawdy". Ten język insynuacji jest zupełnie nie na miejscu w narodowe święto, dzieli wspólnotę i uniemożliwia jej prowadzenie racjonalnego, politycznego sporu.
Jeszcze bardziej niepokojące było to, co szef MON mówił o Rosji. Słusznie wskazywał na niebezpieczeństwo rosyjskiego imperializmu i zagrożenia, jakie stwarza on dziś dla polskich interesów. Wśród faktycznie niepokojących rosyjskich działań - aneksja Krymu, wojna na wschodzie Ukrainy, interwencja w obronie reżimu Assada w Syrii - Macierewicz wymienił jednak także Smoleńsk. Słowa te mogą być bardzo łatwo odebrane, jako oskarżenie Rosji o odpowiedzialność za katastrofę.
Rzucanie takich oskarżeń przez jednego z najważniejszych rządowych ministrów, bez przedstawienia choćby cienia dowodu, nie tylko odbiera Polsce powagę na arenie międzynarodowej, ale także - w przeciwieństwie do działań elit z 1920 roku - naraża nasz kraj na reperkusje mogące realnie zagrozić jego bezpieczeństwu.
Państwo na wczasach
W czasie swojego przemówienia Macierewicz sławił też chwałę polskiego oręża i zapowiadał postawienie w Warszawie "kolumny chwały Wojska Polskiego". Te wykwity militarystycznej megalomanii dość groteskowo kontrastowały z tym, jak polska armia i inne służby, realnie radziły sobie w ostatnich dniach z usuwaniem skutków nawałnic, jakie nawiedziły przede wszystkim północną Polskę, pozbawiając całe miejscowości prądu, całe rodziny dachu nad głową, a kilku obywateli i obywatelek życia.
Reakcja na te żywiołowe klęski zajęła rządowi Szydło zdecydowanie więcej niż powinna. Gdy media zaczynały donosić o katastrofach, posłowie PiS zamieszczali na swoich profilach w mediach społecznościowych zdjęcia z wakacji w egzotycznych miejscach. Zanim rząd i podległe mu służby z armią na czele zareagowały w widoczny dla opinii publicznej sposób, obóz rządzący na własne życzenie wykreował sobie wizerunkowy kryzys. Politycy opozycji, tabloidy, internauci, a przede wszystkim ofiary katastrofy pytały "dlaczego rząd nie reaguje i nie pomaga"? Nawet jeśli nie dało się wcześniej wysłać w regiony objęte katastrofą konkretnej pomocy, to można było zrobić wiele, by uniknąć wrażenia, że w sytuacji klęski żywiołowej państwo wyjechało na długi weekend - raz jeszcze potwierdzając swoje wyłącznie teoretyczne istnienie.
Policja broni narodowców
O wiele bardziej zdecydowanie państwo zadziałało chroniąc 15 sierpnia marsz skrajnie prawicowych organizacji: nacjonalistycznej Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego, który uznać można za formację co najmniej faszyzującą.
Skrajna prawica od dawna podpina się pod narodowe święta, niewiele mające wspólnego z jej historią. Zwycięstwo 1920 roku było dziełem całego narodu. Rządem obrony narodowej kierowali ludowiec Witos i socjalista Daszyński. Choć w pracach gabinetu istotną rolę odegrali także przedstawiciele narodowej demokracji czy konserwatywnego ziemiaństwa, to współczesne społeczeństwo w żadnym wypadku nie powinno się godzić na zawłaszczanie tej tradycji przez marginalne odpryski tradycji endeckiej, traktujące narodowe święto jako pretekst do głoszenia własnego skrajnego, wykluczającego, pełnego nienawiści i wrogości do demokracji liberalnej programu.
Na zdjęciu: przeciwnicy marszu narodowców blokujący trasę demonstracji zostali usunięci silą przez policję
Marsz próbowali więc zablokować przedstawiciele Obywateli RP i Strajku Kobiet. Ich blokada spotkała się z ostrą odpowiedzią policji, która siłą zwlekając demonstrantów z ulicy torowała drogę faszyzującemu ONR. W świat poszły obrazy funkcjonariuszy brutalnie szarpiących kobiety, by zrobić przejście skrajnie prawicowym siłom.
Takie obrazy nie pomagają wizerunkowi polskiego państwa, wręcz przeciwnie - osłabiają go. Zwłaszcza w momencie, gdy skrajna, nacjonalistyczna prawica znajduje się szczególnie na celowniku światowej opinii publicznej, po tragedii w Charlotesville w Stanach Zjednoczonych.
RP w błocie
Jasne, wypadki zdarzają się każdemu i nie należy z nich się śmiać. Błoto od wieków jest w Polsce problemem. Już Napoleon stwierdzić miał, że dopiero w Polsce odkrył piąty żywioł - błoto. Trudo jednak nie potraktować tego, co stało się w Rytlu, jako "przypadku obiektywnego" - jak surrealiści nazywali przypadkowe zdarzenia, wyrażające głębszy sens sytuacji, w jakiej miały miejsce.
Zakopany w błocie samochód jadącego interweniować na miejscu katastrofy szefa MON jest doskonałym symbolem ciągłych polskich problemów z modernizacją, drogową infrastrukturą, nieradzenia sobie państwa z otaczającymi go wyzwaniami. Jest doskonałą puentą politycznego 15 sierpnia, najpełniejszym obrazem kontrastu między realnie działającym państwem z roku 1920, a kartonowym z 2017.
Jakub Majmurek dla WP Opinii