Jakub Majmurek: Prezydent walczy o wojsko
Po trzech ważnych wetach w lipcu, w sierpniu prezydent Andrzej Duda znów postawił się swojej dawnej partii. A przynajmniej należącemu do niej ważnemu ministrowi - szefowi MON Antoniemu Macierewiczowi.
09.08.2017 | aktual.: 09.08.2017 08:51
We wtorek podległe głowie państwa Biuro Bezpieczeństwa Narodowego ogłosiło w internecie, że 15 sierpnia nie będzie wręczenia 46 nominacji generalskich, o jakie wnioskowało ministerstwo. Do nominacji konieczna była zgoda Andrzeja Dudy - zgodnie z polską konstytucją to właśnie prezydent nadaje stopnie generalskie na wniosek ministra obrony narodowej.
Rewolucja w resorcie
Nominacje tradycyjnie wręczane były w III RP 15 sierpnia lub 11 listopada. Już w listopadzie zeszłego roku wręczenie nominacji przeciągnęło się ze względu na konflikt resortu obrony i Pałacu Prezydenckiego. Zła chemia między Antonim Macierewiczem a prezydentem od dawna nie była tajemnicą. W polskim systemie konstytucyjnym, gdzie prezydent posiada liczne prerogatywy jako zwierzchnik sił zbrojnych, o spory kompetencyjne między głową państwa a resortem obrony nietrudno - zwłaszcza gdy kieruje nim polityk tak arogancki i niezdolny do negocjacji, jak Macierewicz.
Działania szefa MON przekraczają standard, którego trzymają się na ogół demokratyczni ministrowie obrony. W ciągu niecałych dwóch lat urzędowania Macierewicz unieważnił kluczowy przetarg na zakup Caracali, zrażając tym kluczowego dla Polski sojusznika z NATO i Unii Europejskiej. Podjął decyzję o ograniczeniu udziału Polski w eurokorpusie. Polecił siłowe przejęcie nocnego centrum kontrwywiadu NATO w Warszawie. Wreszcie stworzył zręby podporządkowanej mu osobiście, wyłączonej z regularnych struktur wojskowych nowej formacji - obrony terytorialnej.
Wszystkie te decyzje składają się na największą rewolucję w MON co najmniej od czasu przystąpienia Polski do NATO. Towarzyszy jej chaos, zamieszanie i niejasność co do tego, jak właściwie rządzący wyobrażają sobie przyszłość polskiej armii, jej usytuowanie w sojuszniczych strukturach, doktrynę obronną i zaplecze sprzętowe.
Częścią tej rewolucji jest polityka kadrowa. Macierewicz odblokował żołnierzom kanały awansu, znosząc ich roczne limity. Za zniesieniem limitów poszły podwyżki - MON także środkami finansowymi chce związać z sobą wojsko. W samych podwyżkach pensji dla wojskowych nie byłoby nic złego, gdyby nie to, że sprawiają one raczej wrażenie rozdawnictwa mającego kupić głosy pracowników związanych z armią w przyszłych wyborach niż przemyślanej polityki płacowej. Podobnie rzecz ma się z awansami.
Sam awans 46 generałów w ciągu jednego roku to ruch bez precedensu. Zgodnie z informacjami udostępnionymi przez MON w marcu w służbie czynnej było 71 generałów - oznacza to, że za jednym zamachem Macierewicz chciał uzupełnić nowymi kadrami ponad połowę korpusu generalskiego.
Korpus ten przerzedził się w trakcie dwóch lat jego panowania w resorcie. Ze służby odeszło w tym okresie 36 generałów, w tym całe dowództwo sił zbrojnych: szef sztabu, dowódca generalny, szef wojsk specjalnych. Często powodem odejścia ze służby pozostawał bezpośredni konflikt z ministrem - jak w przypadku inspektora sił powietrznych Tomasza Drewniaka, który został przeniesiony do rezerwy po tym, gdy bez zgody ministra przedstawił prezydentowi fatalną jego zdaniem sytuację w lotnictwie.
W co gra prezydent?
Trudno nie odnieść wrażenia, że czystki w armii, utworzenie obrony cywilnej, nowa polityka zamówień publicznych mają wyresetować stan armii po poprzednikach i w jak największym stopniu podporządkować ją Macierewiczowi.
Decyzja prezydenta na chwilę wyhamowuje rewolucję Macierewicza. O co jednak chodzi prezydentowi? Gdy prezydent zawetował dwie z trzech ustaw sądowych wielu komentatorów wyrażało nadzieję, że prezydent będzie teraz starał się objąć rolę przywódcy republikańskiego skrzydła obozu władzy. Obozu niechętnego rewolucyjno-jakobińskim metodom, uosabianym przez takie postaci jak Ziobro czy Macierewicz, przywiązanego do ciągłości państwa i budowy jego instytucji, nieskłonnego uwierzyć, że kadrowe czystki i pognębienie dawnych elit są receptą na wszystkie bolączki Rzeczypospolitej.
Jeśli prezydent faktycznie planuje wejść w tę rolę, to musi na poważnie wziąć większą odpowiedzialność za armię, zgodnie ze swoimi konstytucyjnymi uprawnieniami. Armia bowiem jest szczególnie konserwatywną ze swojej natury instytucją, źle znoszącą kadrowe czystki i rewolucje. Bardzo łatwo w niej zniszczyć wypracowywany latami instytucjonalny kapitał praktycznej wiedzy, procedur i obyczajów - trudno zbudować nowy.
Na zdjęciu: szkolenia wojsk polsko-amerykańskich w Żaganiu
W ciągu dwóch ostatnich lat prezydent dał się niemal zupełnie zmarginalizować Macierewiczowi w kwestiach obronności. Szef MON miał nawet zabronić swoim generałom kontaktów z prezydentem. Na razie widać na pewno, że głowa państwa ma tej marginalizacji coraz bardziej dość i zaczyna się upominać o należną mu rolę i udział w podejmowanych decyzjach.
Jak spekulują dziennikarze, bezpośrednim powodem zablokowania nominacji jest sprawa gen. Jarosława Kraszewskiego. W podlegającym prezydentowi Biurze Bezpieczeństwa Narodowego odpowiadać miał on za sprawdzanie generalskich nominacji. Nie mógł jednak tego zrobić, gdyż podporządkowane szefowi MON służby odebrały mu w czerwcu dostęp do informacji niejawnych. To ma być przyczyna sprzeciwu prezydenta - żadna osoba, do której ma zaufanie, nie mogła tak naprawdę przyjrzeć się nominacjom. Decyzja prezydenta wysyła więc sygnał: ministerstwo obrony nie może w ten sposób traktować ludzi działających w imieniu głowy państwa.
Czy jednak Duda faktycznie jest gotowy, by upomnieć się o instytucjonalną ciągłość wojska? O mniej rewolucyjną, bardziej konserwatywną reformę tego obszaru? Pozostaje to ciągle niewiadomą.
Kolejny front w PiS
Jakie by nie były przyczyny decyzji prezydenta, pewne jest jedno: jeszcze bardziej ochłodzi ona i tak już lodowate stosunki między Pałacem Prezydenckim a rządem Beaty Szydło i Nowogrodzką. Po wetach w sprawie kluczowych ustaw prezydent dokłada bowiem rządowi kolejny "despekt".
W dodatku dokłada go ministrowi, który jak wiemy bardzo źle znosi wszelką krytykę i nie słynie ze szczególnej samokontroli i odpowiedzialności za słowo. Już po wetach w sprawie ustaw sądowych, minister Macierewicz atakował prezydenta chyba najostrzej obok Zbigniewa Ziobry i jego ludzi. Teraz będzie miał jeszcze więcej powodów do złości.
Do tej pory konflikt po wetach udało się poniekąd ograniczyć do sporu na linii pałac prezydencki-minister sprawiedliwości. Teraz do Ziobry dołączyć może Macierewicz i jego zausznicy w mediach Sakiewicza i Rydzyka.
Ziobro i Macierewicz co prawda podobno się nie znoszą. Macierewiczowi przeszkadzało to, że prokuratorzy Ziobry "odbierają mu sprawę" Smoleńska. Szef MON nie ufa im tym bardziej, że sam Ziobro - jak twierdził "Tygodnik Powszechny" - ma w "zamach smoleński" nie wierzyć, co musi ustawiać go w sytuacji konfliktu z głównym kapłanem smoleńskiego kultu w PiS.
Czy te różnice w kwestii Smoleńska zejdą na dalszy plan w ramach konfliktu z Dudą i mniej rewolucyjnie nastawioną częścią PiS? Z jednej strony nic tak nie łączy jak wspólny wróg. Z drugiej nawet w konflikcie z prezydentem Ziobrze i Macierewiczowi współpracować będzie trudno. Obaj panowie to bardzo silne, konfliktowe osobowości. Każdy z nich myśli też o sobie jako o ewentualnym, przyszłym przywódcy zjednoczonej prawicy w sytuacji, gdy zabraknie Jarosława Kaczyńskiego. To nie ułatwia gry do wspólnej bramki.
Co zrobi Kaczyński?
Najważniejsze pytanie, jakie stoi teraz przed PiS brzmi: jak na te wszystkie napięcia zareaguje decyzyjne centrum w partii? Czyli, sprowadzając to do personaliów: Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie.
Kaczyński, jako szef partii nigdy nie był księciem pokoju. Wręcz przeciwnie, jego władza karmiła się frakcyjnymi konfliktami. Prezes podsycał je ze swojego gabinetu na Nowogrodzkiej, napuszczał na siebie różnych partyjnych polityków i rządowych ministrów, generował kryzysy, w których tylko on sam zdolny był wystąpić w roli rozjemcy. Pozornie destabilizowało to partię i rząd, ale taka niestabilność całej struktury wzmacniała stabilność jej decyzyjnego centrum. Znów przekładając na personalia: Jarosława Kaczyńskiego.
Samodzielne wejście do gry Andrzeja Dudy w lipcu zmieniło jednak współrzędne tych gier prezesa. W przeciwieństwie do swoich posłów i ministrów, Kaczyński nie ma żadnych narzędzi, by bezpośrednio podporządkować sobie prezydenta. W odróżnieniu od pani premier i jej ministrów, nie odwoła go przecież ze stanowiska przed 2020 rokiem. Owszem, może pogrozić tym, że w następnych wyborach Andrzej Duda nie będzie kandydatem PiS. Ale to byłoby zabójcze tyleż dla Dudy, co dla samej partii.
W interesie PiS leży wypracowanie jakiegoś nowego modus operandi między Pałacem Prezydenckim a Nowogrodzką, uwzględniającego większą rolę prezydenta. Prezes Kaczyński nie lubi dzielić się władzą, ale jeśli gdzieś byłby skłonny uznać bardziej podmiotową rolę Dudy, to właśnie w kwestiach związanych z obronnością. Wskazuje na to konstytucja i zwyczaj. Minister Macierewicz już wcześniej przy tym podpadł Kaczyńskiemu. Zachowywał się tak, jakby nie miał nad sobą żadnego zwierzchnika, nie tylko w postaci premier Szydło, ale i samego Kaczyńskiego. Pokazowy partyjny sąd nad niesławnym Bartłomiejem Misiewiczem miał upokorzyć szefa MON, ustawić go do pionu i wskazać mu jego miejsce w szeregu.
Jeśli Macierewicz konfliktując się z prezydentem znów zacznie się zachowywać, jakby nie liczył się z niczyim zdaniem, Kaczyński może być skłonny dać Andrzejowi Dudzie jeśli nawet nie głowę szefa MON, to znacznie większy wpływ na wojsko niż obecnie. Macierewicz ma co prawda poparcie mediów Sakiewicza i Rydzyka, oraz około jednej piątej "smoleńskiej" części elektoratu PiS.
W przeciwieństwie do Ziobry, nie ma jednak swoich szabel w Sejmie, zdolnych odebrać Kaczyńskiemu sejmową większość. W odróżnieniu od prezydenta, nie dysponuje też prawem weta, zdolnym sparaliżować każdą inicjatywę "dobrej zmiany". Dla realizacji szerszego politycznego projektu PiS, Kaczyński musi się dogadać raczej z Dudą niż Macierewiczem. Jeśli szef MON zaszarżuje w konflikcie z prezydentem zbyt ostro, i on może się boleśnie przekonać, że dla Jarosława Kaczyńskiego nie ma ludzi niezastąpionych.
Jakub Majmurek dla WP Opinii