Jakub Majmurek: Polska łamie reguły - Timmermans ma rację. Tylko co z tego?
Kolejne wypowiedzi wysoko postawionych przedstawicieli europejskich elit, zatroskanych o stan demokracji w Polsce, przestrzegających Warszawę przed groźbą sankcji ze strony Brukseli, stały się czymś równie przewidywalnym co rozkład posiłków w prowadzonym surową ręką uzdrowisku. Po kandydacie na prezydenta Francji Emmanuelu Macronie, głos w środę zabrał wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, Frans Timmermans.
05.05.2017 | aktual.: 05.05.2017 12:57
W wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Die Zeit" (biblii niemieckiej liberalnej inteligencji) Timmermans skrytykował politykę rządów PiS zagrażającą trójpodziałowi władzy w Polsce oraz niezależności sądów. Przypominał o możliwych sankcjach i wyraził solidarność z polskim społeczeństwem obywatelskim, sprzeciwiającemu się dryfującej w autorytarnym kierunku polityce rządu Beaty Szydło.
Jak się też można było spodziewać, wywiad spotkał się z histeryczną reakcją popierających rząd mediów. "Timmermans znów atakuje Polskę" – krzyczały nagłówki. "Oczywiście na łamach niemieckiej gazety" – niezamierzenie humorystycznie dodawał portal niezależna.pl, jak widać uznający, iż "atak na rząd" na łamach gazety słoweńskiej, francuskiej, lub duńskiej w jakiś tajemniczy dla redaktorów sposób byłby bardziej dopuszczalny, niż na łamach niemieckiej.
Jak "dziennikarze niepokorni" by się jednak nie oburzali, Timmermans ma w wywiadzie dla "niemieckiej gazety" po prostu rację. Problem w tym, że w obecnej politycznej koniunkturze w Europie z racji tej może nic nie wyniknąć – racje bez stojącej za nimi siły są na ogół bezbronne. A Bruksela wobec polityki Warszawy może się okazać bezsilna.
Wartości...
Unijny komisarz ma rację, bo rząd Beaty Szydło faktycznie wstępuje na ścieżkę, na końcu której kończy się państwo prawa. Timmermans skupia się w wywiadzie głównie na krytyce przygotowywanej przez resort ministra Ziobry reformy sądownictwa. Reforma ta wywołuje głębokie kontrowersje w kraju i poza jego granicami. Wątpliwości zgłosiły Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, Rzecznik Praw Obywatelskich, Sąd Najwyższy, liczne organizacje prawnicze.
Co jest nie tak z ustawą Ziobry? Przede wszystkim to, iż jej celem jest podporządkowanie sędziów władzy wykonawczej i ustawodawczej. Co w dzisiejszych warunkach oznacza: zdominowanej przez PiS sejmowej większości i Zbigniewowi Ziobrze osobiście. Ustawa pozwala wygasić kadencje wielu sędziów, daje ministrowi sprawiedliwości niespotykane po roku ’89 prerogatywy w dziedzinie kształcenia sędziów, ich nominacji, awansów i oceny pracy. Na tyle duże, że zdaniem krytyczek i krytyków naruszać to będzie zasadę trójpodziału władzy i niezawisłości sądów.
A na to Europa nie będzie mogła się zgodzić. Zjednoczona Europa jest bowiem także pewną wspólnotą wartości, praw człowieka i obywatela. Niezależność sądów jest tak ważna dlatego, że to one stać powinny na straży tych praw, broniąc jednostek przed nadużyciami władzy – nawet tej obdarzonej najsilniejszym demokratycznym mandatem. Demokratyczny mandat nie może być bowiem tytułem do deptania praw człowieka i obywatela. Pomni doświadczeń faszystowskich totalitaryzmów XX wieku, ojcowie założyciele Zjednoczonej Europy przywiązywali wielką wagę do tego, by demokratyczną zasadę suwerenności ludu "zrównoważyć" mechanizmami chroniącymi jednostkę przed terrorem większości.
Rozumienie demokracji przez PiS stoi w zupełnej sprzeczności z tym, jakie legło u podstawy zjednoczonej Europy. Dla PiS demokracja to "dyktatura większości parlamentarnej", co dziś oznacza "dyktaturę" pewnego "szeregowego posła" sterującego ze swojego gabinetu posłuszną mu większością. Większość parlamentarna, jaką PiS uzyskał w 2015 roku, nie odpowiada przy tym prawdziwie masowemu poparciu społecznemu: na PiS głosowało mniej niż 20% uprawnionych do głosowania Polaków. Suma głosów oddanych na partie kontestujące "dobrą zmianę", jest o prawie dwa miliony głosów większa, niż liczba wyborców rządzącej partii.
Ustawy Ziobry w sprawie sądów są realizacją zasady "dyktatury większości" i jako takie będą się musiały spotkać przynajmniej z retoryczną odpowiedzią Brukseli.
...i wspólny rynek
Zwłaszcza, że sprawa niezawisłości polskich sądów dotyka nie tylko mającej stanowić fundament zjednoczonej Europy wspólnoty wartości, ale także wspólnego rynku. Ten potrzebuje do funkcjonowania niezawisłych sądów, stojących na straży reguł, przyjętych we wszystkich tworzących go gospodarkach narodowych. Podmioty podejmujące aktywność na wspólnym, unijnym rynku muszą posiadać gwarancje tego, iż niezależnie od kraju, w jakim działają, pewne reguły faktycznie będą przestrzegane przez władze i innych uczestników rynku.
Sytuacja, gdy politycy choćby jednego kraju zyskują silne narzędzia nacisku na sędziów, gdy mają możliwość, by dyktować sądom, zgodnie z jaką linią orzekać mają w ważnych dla władzy sprawach, obniża prawne bezpieczeństwo prowadzenia działalności gospodarczej w zjednoczonej Europie. Prawo przestaje być wtedy przewidywalne i tak samo obowiązujące dla wszystkich, niezależnie od kraju pochodzenia.
Komisja Europejska tym bardziej nie może się zgodzić na taki stan rzeczy. O ile kwestie wartości, na jakich wspiera się Unia, są z natury rzeczy kontrowersyjne i KE woli w tych sprawach zachować milczenie, to w kwestii ochrony zasad wspólnego rynku i konkurencji jest o wiele bardziej skora do działania. Wspólny rynek to podstawowy konkret unijnej integracji, zdolność do egzekwowania jego reguł jest kluczowa dla legitymacji Komisji. Dlatego, usiłując podporządkować sobie sądy PiS, potencjalnie wkracza na minę o wiele bardziej wybuchową niż sprawa Trybunału Konstytucyjnego.
Nie ma już spraw wewnętrznych
Sprawa ustroju sądów powszechnych nie jest bowiem – jak przekonywać nas będzie PiS i jego medialni poplecznicy – "sprawą wewnętrzną" Polski. W zasadzie, od momentu wejścia do Polski w struktury Europy nie mamy już spraw wyłącznie wewnętrznych. Wchodząc do Unii zobowiązaliśmy się do przestrzegania pewnych brzegowych standardów praw człowieka, demokracji i praworządności. Instytucje europejskie mają prawo nas rozliczać z wypełniania tych zobowiązań.
Rozliczając, nie działają też wcale na szkodę Polski, ale często w interesie polskich obywateli. Jesteśmy bowiem obywatelkami i obywatelami Europy i w sytuacji, gdy polskie władze naruszają nasze prawa jako Europejczyków, mamy prawo podnosić tę kwestię na arenie międzynarodowej: w Parlamencie Europejskim, na łamach międzynarodowej prasy, czy przed KE. Tak samo, jak mamy prawo zawiadomić prokuraturę, czy ogólnopolską prasę, że w lokalnych władzach naszego miasta czy województwa dzieje się coś niedobrego.
Opozycja i społeczeństwo obywatelskie w żadnym wypadku nie powinno ulegać szantażowi moralnemu ze strony obozu władzy, krzyczącej o "donoszeniu na Polskę" w świecie. Swoją drogą, podobny stopień obsesji na punkcie "donoszenia", co w PiS i wśród publicystów "dobrej zmiany", występuje chyba tylko w środowisku przestępczym, gdzie za największą możliwą hańbę uchodzi "rozprucie się na psach". Prawica zachowuje się, jakby postrzegała naród jako zorganizowaną grupą przestępczą, rządzącą się właściwymi dla półświatka zasadami lojalności, zmowy milczenia i prania brudów we własnych szeregach.
To nie Bruksela nas ocali
Tylko z drugiej strony opozycja wobec PiS musi mieć świadomość, że realny opór wobec "dobrej zmiany" nie przyjdzie z Brukseli. Jeśli w Polsce nie nastąpi sensowna organizacja społeczeństwa obywatelskiego, to najostrzejsze słowa płynące z Brukseli nie pomogą opozycji i PiS wygra drugą kadencję.
Nałożenie na Polskę sankcji mogłoby zaszkodzić rządowi Szydło, ale na razie to ciągle bardzo odległy scenariusz. Spodziewany opór Węgier, problemy z Brexitem, ciągły nacisk populistycznych sił na kontynencie, nierozwiązany problem ekonomicznej stagnacji w strefie euro – *wszystko to sprawia, że Komisja odwlekać będzie użycie wobec Warszawy "nuklearnej opcji", sankcji zawieszającej nasze prawa, jako członka wspólnoty. Choć z pewnością atak na sądy powszechne czyni taką opcję bardziej realną, niż samo przejęcie TK. *
Brak silnej woli KE ukarania Warszawy widać jednak także w samym wywiadzie Timmermansa. Unika on jednoznacznych deklaracji w imieniu Komisji, trochę kluczy, sygnalizuje, iż KE wygodnie byłoby, gdyby kwestią polski zajęła się najpierw Rada Europejska.
Z tego wszystkiego może więc wyjść tylko niekończący się werbalny klincz między Polską, Brukselą i europejskimi przywódcami. Ten klincz, odpowiednio osłaniany przez pro-rządowe media, będzie nawet pomagał PiS mobilizować część elektoratu. Ale jednocześnie efektem jego będzie dalsza izolacja naszego kraju w Europie. I to w momencie, gdy decydują się kluczowe dla przyszłości kontynentu kwestie. Nie tylko następna unijna perspektywa budżetowa, ale także strategiczny kierunek Unii. Obecna polityka rządu Beaty Szydło jest w tej sytuacji najlepszą reklamą dla Europy dwóch prędkości i gwarancją, że znajdziemy się na marginesie głównego nurtu integracji.
Tak więc, by zakończyć - tak, Frank Timmermans ma rację. Polski rząd prowadzi politykę zagrażającą unijnym standardom praworządności i prawom Polek i Polaków, jako obywateli UE. I poniesie za to konsekwencje w Europie – jeśli nawet pewnie nie w postaci sankcji, to w pogłębiającej się izolacji. Ale racja Timmermansa nic w Polsce nie zmieni, jeśli na zmianę nie zdecydujemy się my – obywatele i obywatelki Polski. Bo to nie Bruksela przerwie kolizyjny kurs rządu Nowogrodzkiej. Przerwać może go tylko wyłonienie w przyszłych wyborach pro-europejskiej większości parlamentarnej, zdolnej pracować na rzecz przywrócenia nadszarpniętych przez PiS standardów i odpowiedzieć na realne, społeczne problemy, które nierozwiązane pozwoliły w 2015 roku na "dobrą zmianę".
Jakub Majmurek dla WP Opinie
Wyróżnienia pochodzą od redakcji