Jakub Majmurek: Mroźna wiosna ministra Macierewicza
Kwiecień zaskoczył wszystkich nagłym powrotem zimy i śniegu. W polskiej polityce miesiąc ten dla nikogo nie okazał się równie mroźny i okrutny, co dla szefa MON, Antoniego Macierewicza. Jeden z najpotężniejszych i najbardziej wyrazistych ministrów w rządzie Beaty Szydło wyraźnie przeżywa złą passę.
21.04.2017 | aktual.: 21.04.2017 17:15
Głowę pod topór kładą jego kolejni współpracownicy – co w wypadku potężnych polityków często bywa oznaką utraty wpływu i znaczenia we własnym obozie. Po upokarzającym końcu Bartłomieja Misiewicza przed specjalnie powołaną partyjną komisją, z zespołu smoleńskiego odszedł doktor Wacław Berczyński. Co gorsza, przygotowana przez Berczyńskiego prezentacja ustaleń podkomisji poza środowiskami skupionymi wokół mediów Tomasza Sakiewicza i redaktorem Rachoniem, nie wywołała szczególnej ekscytacji nawet w szeroko rozumianym obozie władzy.
Jego medialne zaplecze coraz śmielej zaczyna poczynać sobie w krytyce ministra obrony. Podobnie jak prezydent, który do MON wysłał kolejną epistołę – tym razem dopraszając się o odpowiedź Macierewicza w sprawie listów od szefa BBN na temat „kwestii bezpieczeństwa”, które od jesieni 2015 pozostawać miały bez odpowiedzi.
Wszystko wskazuje więc na to, że sprawa konfliktu wokół Macierewicza w PiS wcale się jeszcze nie skończyła.
Drugi po prezesie
Jakie są przyczyny tego konfliktu? Pierwsza jest banalnie oczywista: ambicja. Macierewicz wyrobił sobie w PiS niezwykłą pozycję. Choć 10 lat temu dopiero wstępował do partii, dziś jest – być może jeszcze tylko przez chwilę – jedynym prawdziwie samodzielnym politykiem w rządzie Beaty Szydło. Znacznie bardziej politycznie znaczącym niż pani premier, wszyscy inni ministrowie, a nawet prezydent Duda. W obozie PiS Macierewicz był dotąd drugim po prezesie.
Zawdzięczał to własnemu elektoratowi, czyli "ludowi smoleńskiemu" – grupie osób przekonanej, że w Smoleńsku na pewno był zamach i tylko "Antoni" może wyjaśnić jego przebieg. Elektorat ten jest wyjątkowo wierny Macierewiczowi, nie zraziły go ani kolejne wpadki ekspertów ministra, ani ciągłe zmiany teorii mającej wyjaśniać przebieg zamachu – a tych było całe mnóstwo, od sztucznej mgły, przez bańkę helową, po trotyl i bombę termobaryczną. Obok "smoleńskiego ludu" za szefem MON stał też ojciec Rydzyk i jego medialny kompleks. Macierewicz jest jednym z najbliższych – obok Beaty Kempy i Jana Szyszki – toruńskiej rozgłośni członków rządu Szydło. Nieustannie gościł na antenie Radia Maryja i Telewizji Trwam, a lud radiomaryjny i smoleński mają całkiem spory zbiór wspólny.
Jarosław Kaczyński mógłby do pewnego stopnia tolerować taki wyjątkowy status Macierewicza – elektorat smoleński i sojusz z ojcem Rydzykiem stanowią przecież kluczowe dla PiS zasoby, z jakich partia nie może zrezygnować. Warunkiem tolerancji Kaczyńskiego było jednak jedno: powściągnięcie przez Macierewicza własnych ambicji i okazywanie przez niego elementarnego szacunku dla samego Kaczyńskiego oraz przynajmniej zachowywanie pozorów wobec pani premier i prezydenta.
Macierewicz powściągać się jednak nie zamierzał. Pamięta przecież ciągle, że w latach 70. to on przyjmował Jarosława Kaczyńskiego do demokratycznej opozycji i pozostawał kimś w rodzaju jego mentora. Działacze PiS od dawna mówili anonimowo mediom, że partia obawia się politycznych ambicji szefa MON, tego, że prędzej czy później zagra on o najwyższą w PiS stawkę. Cała polityczna historia Macierewicza w III RP to zresztą rozłamy, frondy, wbijanie noża w plecy swoim politycznym patronom. Mający doskonałą pamięć prezes Kaczyński miał to z pewnością na uwadze.
A Macierewicz dawał mu liczne powody do obaw. Sprawę Misiewicza potraktował jako symbol swej niezależności. Obsadzał spółki skarbu państwa swoimi ludźmi, dążąc do zbudowania politycznej armii wewnątrz PiS wiernej tylko jemu. Zabrał się za tworzenie podlegających bezpośrednio szefowi MON wojsk obrony terytorialnej. Zmierzał przy tym do całkowitego zmarginalizowania prezydenta jako zwierzchnika sił zbrojnych RP. Duda teraz dopomina się o poszanowanie swojej konstytucyjnej roli w tym zakresie. Dostał zielone światło z Nowogrodzkiej? Uznał, że konflikt prezesa z Macierewiczem to okazja, by się w końcu usamodzielnić? Pokażą najbliższe miesiące.
Granice "dobrej zmiany"
Macierewicz Wojsko Polskie traktował przede wszystkim jako rezerwuar głosów dla siebie. Budowaniu poparcia podporządkowana była polityka płacowo-kadrowa w armii: hojne podwyżki, odblokowanie awansów, odsyłanie zajmujących najwyższe stanowiska w armii wojskowych na wcześniejsze emerytury.
I tu spór kierownictwa PiS z Macierewiczem wchodzi na drugi poziom, nie ograniczający się do problemu rozbuchanych ambicji samego ministra. Przedmiotem sporu z Macierewiczem jest bowiem także tempo i głębokość rewolucji dobrej zmiany. PiS jest bowiem dziś w Polsce partią rewolucyjną, ale jednocześnie prezes Kaczyński – jako zdolny, doświadczony polityk – wie, że "dobrej zmiany" nie można robić na wszystkich frontach naraz – trzeba umiejętnie dobierać sobie miejsca i czas potyczek oraz siły wroga, jakie jest się w stanie w danym momencie zaangażować.
Macierewicz o żadnych negocjacjach z zastanym stanem rzeczy słyszeć nie chciał. Armię traktował jako instytucję, którą ze względu na jej "komunistyczną przeszłość" trzeba w zasadzie wyzerować. Nie przyjmował do wiadomości, że Ludowe Wojsko Polskie nie istnieje od ponad dwóch dekad. Żołnierze uzyskujący dzięki temu możliwość bezprecedensowych awansów byli zadowoleni, eksperckie i medialne zaplecze obozu rządowego nieśmiało zgłaszało sceptyczne głosy.
Teraz głosy te stają się coraz bardziej donośne. Nowy numer bliskiego przecież władzy tygodnika "Do Rzeczy" otwiera okładkowy materiał z wywiadem z dawnym szefem GROM, generałem Polko, krytykującym Macierewicza za brak profesjonalizmu przy przetargach zbrojeniowych, bezsensowne dymisje najbardziej doświadczonych wojskowych, niepotrzebną decyzję o wycofaniu polskich wojsk z Eurokorpusu. Choć tygodnik Lisickiego z całego obozu PiS zawsze pozostawał wobec Macierewicza najbardziej sceptyczny, a wywiad z Polko równoważy tekst Piotra Goćka broniący szefa MON, to widać, że Macierewicz stał się dzisiaj ministrem wystawionym na największym ostrzał sprzyjających rządowi mediów.
Za tą zmianą klimatu idą konkretne decyzje. Jeszcze przed konfrontacją z Misiewiczem prezes Kaczyński osobiście miał zablokować zbyt rewolucyjne pomysły szefa MON: "deubekizację" armii i możliwość wstecznych, pośmiertnych degradacji żołnierzy. Prezes miał podobno uznać, że takie działania mogą realnie zniechęcić do władzy żołnierzy – gdzie wiele rodzin ma wielopokoleniową tradycję służby i nawet żołnierze sami urodzeni po 1989 roku, mają dziadków czy ojców z epizodem służby w Ludowym Wojsku Polskim.
Prawdziwa bomba smoleńska
Zamieszanie wokół Macierewicza pokazuje wreszcie, że PiS ma polityczny problem ze Smoleńskiem. Bo choć dymisja Berczyńskiego (oficjalnie "z przyczyn osobistych") spowodowana była jego nieszczęsną wypowiedzią o Caracalach, których zakup miał osobiście utrącić, to w jej tle jest również Smoleńsk.
Prezentacja Berczyńskiego nie przekonała specjalnie nawet sporej części sympatyzujących z władzą mediów. W zasadzie nikogo, poza tymi i tak przekonanymi, że był zamach. W niemal połowie kadencji PiS ani o milimetr nie przybliżył się do obiecywanej "prawdy o Smoleńsku", nie przedstawił żadnych dowodów potwierdzających hipotezy o zamachu, na których Macierewicz i grupa polityków PiS budowała sobie poparcie.
Państwo, które bez dowodów, ustami jednego z najważniejszych ministrów w rządzie, oskarża sąsiednie mocarstwo o to, że na jego terytorium doszło do zamachu, nie może być traktowane poważnie przez sojuszników. Michał Szułdrzyński – publicysta z pewnością nie należący do histerycznych przeciwników rządu – opisywał niedawno swoje spotkanie z doświadczonym dyplomatą z kraju NATO, który zmieszany pytał, czy wobec rewelacji o zamachu Polska domagać się będzie od innych krajów Sojuszu uruchomienia Artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego.
W trakcie rocznic i miesięcznic, na potrzeby najtwardszego elektoratu, prezes Kaczyński może powtarzać tezy o wybuchu. Ale nie może sobie nie zdawać sprawy z tego, jak dewastujące dla pozycji Polski w świecie będzie powtarzanie takich spekulacji przez konstytucyjnych ministrów. Z punktu widzenia racji stanu najlepiej byłoby więc dla PiS usunąć z widoku publicznego nie tylko Berczyńskiego, ale i Macierewicza, i stopniowo, sprawę smoleńską wyciszać. Zwłaszcza że odstrasza ona centrowych wyborców, koniecznych dla utrzymania władzy przez partię, a ci bynajmniej nie popierają partii z Nowogrodzkiej dlatego, że uwierzyli kiedyś w bańkę helową, a dziś w ładunek termobaryczny.
Jednak ze względu na rolę "ludu smoleńskiego" w składzie własnego elektoratu PiS nie może tego zrobić. I to jest prawdziwa bomba smoleńska, jaka rozsadzić może rządowy układ. Jest to też doskonały prezent dla opozycji.
Macierewicz i jego "ekstrawagancje" to wymarzona pałka do okładania rządu. Im dłużej Macierewicz trwa w rządzie, tym więcej punktów nabija opozycji. Dlatego decyzja o wniosku o wotum nieufności dla Macierewicza to dobra decyzja Schetyny. Pewnie uratuje ona skórę szefa MON na kilka miesięcy - rząd broni w takiej sytuacji najgorszego nawet ministra. Bardzo dla PiS szkodliwy konflikt z Macierewiczem jeszcze jakiś czas będzie się więc toczył na publicznym widoku, szkodząc partii wizerunkowo przed zbliżającym się półmetkiem kadencji.
Jakub Majmurek dla WP Opinie