Jacek Żakowski: Święte krowy "dobrej zmiany" [OPINIA]
Władza "dobrej zmiany" weszła w fazę zapaści moralnej. I tonie w niej beznadziejnie, coraz obficiej brocząc. Niestety także naszą wspólną krwawicą.
Niekrótka lista "gwiazd"
Marian Banaś ma się wyśmienicie. Można tylko życzyć mu jeszcze więcej zdrowia i pewności siebie. Chociaż z dnia na dzień coraz więcej wiemy o jego dziwnych praktykach.
Marszałek Kuchciński też nie ma co narzekać. Znów jest posłem Kuchcińskim. I tak będzie kolejne cztery lata. Chociaż ewidentnie nadużył stanowiska w celu osiągnięcia korzyści materialnych.
O wypadku premier Beaty Szydło strach pisać, bo niektóre dowody już przecież nie istnieją, a ona kwitnie w Brukseli i w PiS.
Adam Glapiński urzęduje jakby nigdy nic, wciąż otoczony swoja piękna świtą, choć tropy afery KNF widocznie prowadziły do niego.
Afera SKOK - największa w finansach III RP - wlecze się i wlecze, a senator Bierecki spokojnie zasiada w senacie i nic nie wiadomo o tym, by jakaś instytucja poważnie badała jego rolę.
Mariusz Kamiński - skazany i ułaskawiony przez Andrzeja Dudę - jest jednym z najpotężniejszych ministrów, choć ułaskawienie - uwalniające od kary - potwierdziło winę.
Arcybiskup Głódź, oskarżany o mobbing wobec księży, spokojnie sobie mieszka w arcybiskupim pałacu nieniepokojony przez prokuraturę ani przez Watykan, choć kolejni podwładni potwierdzają zarzuty.
Jarosława Kaczyńskiego prokuratura nie śmiała nawet przesłuchać pomimo doniesienia złożonego przez Geralda Birgfellnera.
O wzbogaceniu się małżeństwa Morawieckich wciąż wiemy tyle, co z gazet, bo prezydent Duda posłał do Trybunału Konstytucyjnego ustawę, która miała tę sprawę rozjaśnić.
Szefowie służb, którzy jakimś cudem nie zauważyli dziwnych faktów dotyczących min. Banasia, też mają się jak pączuszki w maśle.
Podobnie jak ludzie z Kancelarii Premiera, którzy zlekceważyli doniesienia na dziwne praktyki w Ministerstwie Finansów.
Stanisław Piotrowicz, który złamał chyba wszystkie zwyczaje parlamentaryzmu, jakich tylko dotknął, dalej by szybował na skrzydłach pisowskiej kariery, gdyby go jakimś cudem nie ustrzelili wyborcy "Polski+".
A Zbigniew Ziobro nawet się przez chwilę nie zachwiał na urzędzie, choć farma trolli w "pałacu sprawiedliwości", szerząca kalumnie i kłamstwa, obciąża go poważnie na pewno w polityczny sposób.
"Wielki cel" przykrywa grzechy
Święte krowy mnożą się tak obficie, że aureole nad ich rogatymi głowami tworzą już łunę oświetlającą pół polskiej polityki. W świetle tych aureol coraz lepiej widać wyłaniającą się nową klasę panów - właścicieli pisowskiej RP, którzy znaleźli się nie tylko ponad prawem, ale też ponad wszelką krytyką kolegów oraz mnożących się mediów zdominowanych przez PiS.
To nie jest przypadek. To nie jest pasmo ludzkich błędów. Nie jest to też przejściowa niedoskonałość systemu, którego naprawa wciąż jest niedokończona. Fakt, że władza "dobrej zmiany" weszła w fazę zapaści moralnej to - jak by powiedział Stefan Kisielewski - nie kryzys, lecz rezultat.
Jakie to się wydawało sprytniutkie!
Rewolucje i inne zamachy stanu przez wieki zaczynały się od szturmów na pałace monarsze i prezydenckie, parlamenty, koszary elitarnych jednostek, stacje radiowe i telewizyjne.
Do czasu "dobrej zmiany" żadna rewolucja nie zaczęła się jednak od szturmu na prokuraturę.
Dzięki temu błyskawicznemu szturmowi pełnię władzy zdobył tam Zbigniew Ziobro. A wykonawcy każdej jego woli uzyskali całkowitą bezkarność, jeśli tylko oświadczą, iż sądzili, że działają dla dobra publicznego. Czyli: "Dla przyjaciół wszystko [włącznie z bezkarnością], a dla wrogów prawo", jak to ujął były dyktator Peru, Óscar Raymundo Benavides Larrea.
To było spektakularne. I oczywiście nie mogło nie zrobić wrażenia na ludziach "dobrej zmiany". Komunikat był prosty: "Róbcie, czego rewolucji potrzeba, bogaćcie się, budujcie nowe elity i wszelkimi sposobami anihilujcie stare porządki i elity, a włos wam z głowy nie spadnie".
Dla tempa rewolucji było to pewnie dobre. Dla czystości sumienia rewolucjonistów - z całą pewnością bardzo ryzykowne. A dla reakcji rewolucjonistów, na których padł cień jakiegoś podejrzenia lub nawet całkiem konkretnych zarzutów - mordercze.
Trudno się dziwić, że tak zgodnie czują się bezkarni a nawet bezwinni i że tak ostentacyjnie demonstrują brak poczucia winy. Ilekroć ich systemowa bezwinność jest przez kogoś zakwestionowana, pod aureolą pisowskiej świętej krowy pojawia się grymas zdziwienia: "jak to, mieliśmy być panami, a mamy być więźniami?".
Rewolucje mają naturalną skłonność do nadużyć.
"Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". A drwa rewolucji zawsze są ogromne, więc wiórów musi być masa. Rewolucjoniści wszystkich krajów i epok w sposób naturalny łatwiej niż inni wierzą, że ich cel uświęca środki. Bo cel, któremu służą, jest większy, niż cel polityków albo urzędników, którzy chcą tylko dobrze zarządzać - np. ciepłą wodą w kranie.
Część z nich szczerze wierzy, że wielki cel jest bliski, więc warto raz czy drugi naruszyć jakieś reguły, żeby go dla powszechnej szczęśliwości osiągnąć. A większość puchnącego obozu rewolucyjnego coraz bardziej cynicznie używa "wielkiego celu" jako czapki niewidki, pod którą można schować najpoważniejsze grzechy.
"Wielkie cele" zawsze utoną w chciwości
Klasyką rewolucyjną jest teza, że wszelka krytyka pochodzi od "wrogów rewolucji" (ludu, wolności itp.) nie wyłączając krytyki dotyczącej zwykłego złodziejstwa i zbrodni nowych elit.
Przynajmniej od mieszczańskiej rewolucji francuskiej i amerykańskiej, przez proletariackie rewolucje początku XX w., po rewolucje antykolonialne połowy XX w. i rewolucje neoliberalne przełomu XX i XXI w., ten proces się powtarza z żelazną konsekwencją.
Wielkie i szczytne rewolucyjne cele toną w powodzi bezkarnych małości, pazerności, chciwości, na które rewolucjoniści mniej lub bardziej bezwstydnie przymykają oczy dla dobra rewolucji, nowego rewolucyjnego świata i koniecznych do jego powstania nowych rewolucyjnych elit.
Jeśli chodzi o tempo i ostentacyjność przejścia do tej fazy, PiS jest zapewne w dość ścisłej światowej czołówce. Za Chile Pinocheta, północną Koreą i Libią Kaddafiego, ale daleko przed rewolucją kubańską, francuską czy bolszewicką.
To nie jest przypadek. Jarosław Kaczyński i inni czołowi przywódcy "dobrej zmiany" mają dość ponury obraz ludzkiej natury, więc z góry założyli, że idee (np. socjalne czy narodowe) nie wystarczą, by porwać tłumy.
Wierzą, że jeśli ich rewolucja ma się realnie dokonać, jej armię trzeba (jak w średniowieczu i starożytności) motywować konkretnymi, bezkarnie grabionymi lub szczodrze rozdawanymi łupami.
Nie tylko mglistą wizją jakiegoś lepszego świata. Dla wszystkich łup w postaci 500+, a dla swoich także kamienice, posady w spółkach, zakładane przez szefów przepaski na oczach funkcjonariuszy od sprawdzania oświadczeń majątkowych, oraz zagwarantowana już na samym początku ustawowo bezkarna bezczynność prokuratury i właśnie dopinana "życzliwość" kontrolowanych sądów.
Sama w sobie systemowa bezkarność nie jest wielkim problemem. W normalnych warunkach większość ludzi, w tym rewolucjonistów, woli się zachować uczciwie. Ale kiedy bezkarność ludzi ze świecznika staje się tak ostentacyjna, to drugi i trzeci, a nawet piąty szereg rewolucji zaczyna w tym widzieć zachętę do nadużyć. Jeszcze gwałtowniej i bardziej bezwzględnie walczy o miejsca na wyższych szczeblach władzy, by sobie zapewnić więcej bezkarności i więcej nachapać, a nie by zaspokoić jakieś idealistyczne ambicje.
Gdy ten proces ruszy, żadna władza nie może go już zatrzymać. Bo taka zaraza jest jak pożar spieczonego stepu lub kalifornijskiego kuszu. Także Jarosław Kaczyński już tego nie ugasi. Nawet jeżeli - mimo osłabienia po ostatnich wyborach - zdobędzie się na jakieś demonstracyjne kroki wobec jakichś kradnących lub kryjących złodziejstwo kolegów.
Po fazie rewolucyjnego wzmożenia moralnego rewolucja wkracza w fazę zapaści moralnej, bo rewolucjoniści coraz bardziej nerwowo starają się rozwiązać dylemat, jak szybko zmonetyzować swój polityczny sukces. Duch rewolucyjnych idei w tej fazie zanika lub całkowicie znika, a zastępuje go duch kleptokracji. Prawdziwa rewolucja się kończy, a za zasłoną rewolucyjnych idei zaczyna się konsolidacja systemu kleptokratycznego.
Triumf kleptokracji nie musi być końcem rewolucyjnej władzy. Ale zapowiada zbliżający się koniec jej masowego poparcia. Gdy zaś poparcie topnieje wraz z upowszechnieniem się wiedzy o kleptokratycznej naturze nowej władzy, przywódcy rewolucji stają przed dramatycznym wyborem: terror czy utrata władzy.
Większość rewolucji w pierwszym panicznym odruchu stawia raczej na terror. Tak było historycznie - od rewolucji francuskiej, po bolszewicką, II RP i Kubę. Podobną drogą poszli też Władimir Putin i Recep Erdogan - zagraniczni prekursorzy neopopulistycznej rewolucji pisowskiej "dobrej zmiany". Obaj potrzebowali pretekstu i obaj stworzyli podobny, by uzasadnić falę brutalnego terroru mającą zatrzymać erozję poparcia dla kleptokratycznego reżimu.
Putin zainscenizował czeczeńskie ataki w Moskwie. A Erdogan sprowokował bardzo dziwny przewrót. To zahamowało proces utraty władzy. Ale na krótko. Wybory w Moskwie i w Stambule pokazały, że mimo represji erozja dalej się toczy. Inwazje Putina na Krym i Erdogana na Syrię ją przyhamowały, ale ich nie zatrzymają, bo każda kleptokracja nieuchronnie ciąży ku samozniszczeniu.
W miarę rozwoju afery Banasia, stopniowo obnażającej systemową bezkarność nowej kleptokratycznej elity, Jarosław Kaczyński zbliża się do dramatycznego wyboru między zaostrzeniem represji wobec krytyków i demaskatorów (które też trudno zatrzymać), a utratą poparcia i władzy.
Im dłużej Banaś chełpi się swoją nietykalnością, tym większymi krokami nadchodzi moment tej krytycznej decyzji. Bo taka gnijąca, wyjątkowo malownicza i bardzo rozwojowa afera codziennie przypomina, jak wiele innych przyschło dzięki wysiłkom różnych spindoktorów i ich agentów w mediach.