Jacek Żakowski po wyroku Trybunału: państwo siły i państwo prawa
- Zapamiętajcie tę datę. 9 grudnia 2015 roku, czyli właśnie dzisiaj, skończyło się w Polsce demokratyczne państwo prawa. Nie znaczy to, że skończyła się demokracja, że przestało obowiązywać prawo, że zniknęło państwo. Państwo, demokracja i prawo wciąż są, ale osobno. Czyli istnieją inaczej niż do tej pory, inaczej niż w konstytucji i inaczej niż w demokratycznych państwach prawa – pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
- Zapamiętajcie tę datę. W środę, 9 grudnia 2015 roku, skończyło się w Polsce demokratyczne państwo prawa. Nie znaczy to, że skończyła się demokracja, że przestało obowiązywać prawo, że zniknęło państwo. Państwo, demokracja i prawo wciąż są, ale osobno. Czyli istnieją inaczej niż do tej pory, inaczej niż w konstytucji i inaczej niż w demokratycznych państwach prawa – pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
Mniej więcej kwadrans po ósmej rano drogi państwa, demokracji i prawa rozeszły się otwarcie i oficjalnie. Punktem granicznym były dwie frazy z wystąpienia Andrzeja Dudy podczas zaprzysiężenia piątej osoby skierowanej przez PiS do Trybunału Konstytucyjnego. Najpierw Andrzej Duda oświadczył, że nie zaprzysiągł wybranych w poprzedniej kadencji sędziów, "albowiem uważał [że uchwały o ich powołaniu] zostały podjęte z istotnym naruszeniem prawa". Potem stwierdził, że "Sejm stanowi emanację aktualnej woli społecznej". W obu przypadkach pominął rolę prawnych procedur, których respektowanie stanowi istotę demokratycznego państwa prawa. Prawne procedury nie pozwalają przecież prezydentowi samodzielnie rozstrzygać wątpliwości prawnych. Od tego jest właśnie Trybunał Konstytucyjny.
Jeśli prezydent ma wątpliwości, może zapytać Trybunał. Ale nie zrobił tego, uzurpując sobie prawo, którego nie posiada. Zapomniał też, że tylko za sprawą procedur mówimy, iż Sejm wyraża wolę społeczeństwa. Społeczeństwo (podobnie jak naród) nie ma przecież woli. Składa się z milionów jednostek i każda z nich ma trochę inną wolę. Umówiliśmy się jednak, że w ramach różnych skomplikowanych procedur, w imieniu społeczeństwa wypowiada się Sejm, a w imieniu Sejmu wypowiada się większość posłów. To procedury sprawiają, że sejmowa większość ma akurat taki, a nie inny kształt. Obecna większość reprezentuje na przykład mniej niż dwadzieścia procent wyborców, którzy też nie stanowią całego społeczeństwa (bo np. procedury wyborcze są takie, że aby głosować trzeba mieć 18 lat).
To właśnie procedury sprawiły, że głosy mniej niż dwudziestu procent uprawnionych dały akurat Prawu i Sprawiedliwości ponad połowę poselskich mandatów. Umówiliśmy się (też przy użyciu procedur) przez naszych przedstawicieli, że akurat tak organizujemy wybory, akurat tak przeliczamy głosy na mandaty i że akurat taka większość wystarcza, by powołać rząd oraz uchwalać ustawy. Na mocy tych procedur PiS może robić to, na co mu inne - na przykład konstytucyjne i ustawowe - procedury pozwalają. Problem polega na tym, że PiS respektuje tylko te procedury, które są mu na rękę, a inne odrzuca, lekceważy, omija albo łamie. Może to robić, chociaż mu nie wolno, bo dysponuje zdyscyplinowanym na mocy innych procedur aparatem przemocy, a państwo prawa ma na swoją obronę tylko reguły zapisane w prawie i interpretowane przez sądy oraz Trybunały, które nie mają własnego aparatu przemocy. W ten sposób rozchodzą się drogi państwa prawa oraz państwa siły.
Nie powinniśmy się dziwić. Polską rządzi wyznawca Józefa Piłsudskiego, podobnie jak jego idol wyżej ceniący rację stanu, którą sam definiuje, jak mu się podoba, niż rację prawa definiowaną przez konstytucyjne reguły, sądy itp. To nie jest koniec świata. Można nawet powiedzieć, że jest to powrót do polskiej historycznej normy. W takich sprawach mamy doświadczenie. Z 1926, z 1947 czy z 1981 roku. Za każdym razem argumentem stawiania czyjejś woli przed regułami były "stan wyższej konieczności", "konieczność historyczna", "wola narodu" lub "wyrok demokracji". I za każdym razem ci którzy kontrolowali władzę wykonawczą nie chcieli pamiętać, że ich pozycja też jest wynikiem procedur, a nie "objawienia" czy boskiego wskazania. Najładniej istotę tych zmian ujęła nazwa stalinowskiej (1947 r.) ustawy "o postrzeganiu i rozwijaniu praw i swobód demokratycznych". Prezydent Duda nie pozostawił dziś złudzeń, że ma zamiar po swojemu "postrzegać i rozwijać prawa i swobody demokratyczne", nie przejmując się żadnymi regułami
poza tymi, które uzna jego partyjny lider.
Niespełna osiem godzin później po raz pierwszy zobaczyliśmy instytucjonalną destrukcję, jaką państwo siły już spowodowało w działaniu państwa prawa. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował kluczowe przepisy dotyczącej go PiS-owskiej nowelizacji, ale nie mógł podważyć jej w całości, ze względu na sposób, w jaki została uchwalona, bo to wymagałoby wyroku wydanego w pełnym składzie. A to - jak wyraził się sędzia Tuleja - "nie jest możliwe w obecnej sytuacji Trybunału". Ta sytuacja, te pięć wakatów, które powstały dlatego, że Andrzej Duda uchyla się od zaprzysiężenia trzech prawidłowo wybranych w poprzedniej kadencji sędziów i skierował do Trybunału pięć osób, które nie zostały prawidłowo wybrane. Inaczej mówiąc: urzędujący prezydent już ograniczył kontrolę konstytucyjności przyjmowanych ustaw. Zrobił to skutecznie i trwale, bo gdyby nielegalnie wybrani, ale zaprzysiężeni, sędziowie zostali włączeni do wyrokowania, wyroki z ich udziałem byłyby z mocy prawa nieważne i państwo prawa zostałoby kompletnie
sparaliżowane. Bo na przykład sądy powszechne nie miałyby do kogo zwracać się o konstytucyjną wykładnię przepisów, na podstawie których wyrokują w sporach cywilnych i procesach karnych.
W ten sposób posiadająca demokratyczną legitymację władza - prezydent i parlament - skutecznie rozpoczęła proces likwidowania państwa prawa w Polsce. A to znaczy, że i demokracja znaczy już co innego. Bo mandat prezydenta i posłów, który im dali wyborcy, nie jest nieograniczony. Dotyczył tylko podlegającej kontroli trybunału i sądów władzy w granicach państwa prawa, które na naszych oczach za ich sprawą znika. Gdy Trybunał traci zdolność skutecznego działania, udzielony przez społeczeństwo demokratyczny mandat innych władz - Sejmu, prezydenta, rządu - staje się wątpliwy. Wywołany przez PiS kryzys już dziś stał się kryzysem demokracji i państwa. A według konstytucji jeszcze cztery lata przed nami.