Iwan Fedorow, mer Melitopola: Nie będzie litości dla kolaborantów
Wielotysięczne protesty, starcia z Rosjanami - w pierwszych dniach wojny o Melitopolu usłyszał cały świat. Mer miasta Iwan Fedorow został przez Rosjan uprowadzony. Zwolniono go w zamian za rosyjskich jeńców. W rozmowie z Wirtualną Polską wspomina pierwsze dni okupacji, ale opisuje też, jak według niego powinna przebiegać deokupacja Ukrainy.
24.02.2023 20:24
Igor Isajew: Na co się pan przygotowywał w ostatnich dniach przed 24 lutego 2022 roku?
Iwan Fedorow, mer Melitopola, którego w marcu 2022 roku prezydent Zełenski odznaczył orderem "Za Odwagę": Możesz się przygotować tylko na coś, co rozumiesz i kiedy możesz zidentyfikować zagrożenia. Wtedy możliwe jest opracowanie planu. Tymczasem my żyliśmy przez kilka miesięcy, a już na pewno w ostatnich tygodniach i dniach przed inwazją, pod presją informacyjną, że "coś" musi się zacząć.
Tylko to "coś" ciągle było niedookreślone. Pojawiały się informacje o inwazji, ale nie wierzyliśmy w nie. Nikt nie chce wierzyć, że w jego kraju może wybuchnąć wojna na pełną skalę.
Z drugiej strony przyjęto nowe normy legislacyjne dotyczące obrony terytorialnej, która zaczęła się formować kilka miesięcy przed atakiem. Przygotowywaliśmy dla niej kwaterę główną, powołano szefa.
Mimo że od wybuchu wojny na pełną skalę minął rok, to nadal nie chciałbym mówić o szczegółach. Porozmawiamy o nich po naszym zwycięstwie.
15 lutego 2022 roku zwróciłem się do mieszkańców z apelem, żeby nie panikowali, żeby starali się normalnie żyć.
A rano 24 lutego na wasze lotnisko spadły bomby.
Obudził mnie telefon. Znajomy, mieszkający przy lotnisku, powiedział: "Wojna się zaczęła", ale nie uwierzyłem. Dosłownie po kilku minutach kolejny telefon. Oficer dyżurny z samorządu zaalarmował: jest pierwszy atak rakietowy na Melitopol.
Wtedy się naprawdę poderwałem. Po dziesięciu minutach wyszedłem z domu i popędziłem na spotkanie w komendzie miejskiej policji. Musieliśmy zrozumieć, co się dzieje, gdzie doszło do trafienia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
O siódmej rano byłem już w swoim biurze i organizowałem naradę z radnymi, z ratownikami, z siłami bezpieczeństwa. Chcieliśmy zgromadzić jak największą ilość informacji, żeby opracować plan. Niestety, precyzyjnych informacji nie było. Wiedzieliśmy tylko, że do ataków rakietowych doszło w całym kraju. Szybko zrozumiałem, że żaden organ władzy nie miał wówczas jasnego algorytmu działania.
Może miało go tylko dowództwo wojskowe.
Rano, gdy trwała narada, nie mogliśmy sobie wyobrazić, że już za osiem godzin około tysiąc rosyjskich pojazdów opancerzonych znajdzie się na obrzeżach miasta.
Kiedy dotarły?
Około godziny 15 ustawili już pierwszy punkt kontrolny ("blokpost") od strony Krymu, przy południowym wjeździe do Melitopola. Około godziny 18 wjechali do miasta.
Ich agentura pracowała u nas już od kilku tygodni.
W tym momencie musieliśmy podjąć decyzję - wyjechać czy zostać. To nie była decyzja jednego człowieka, tylko zespołu. Wszyscy powiedzieli: zostajemy.
Mieszkańcom, których było wówczas 150 tys., trzeba przecież zapewnić dostawy prądu i ciepła, komunikację i wodę. Ktoś tym musi zarządzać. O tym, że podjęliśmy słuszną decyzję, przekonałem się już 25 lutego. Miasto zostało odcięte od prądu. W związku z tym wyłączone zostało także ogrzewanie, a to przecież była zima. Musieliśmy przywrócić ciepło i zaopatrzenie w wodę.
Bez prądu stacje mobilne działały przez około 5 godzin, potem zasięg komórkowy też padł, musieliśmy go ponownie uruchomić, także internet.
Żyliśmy tak przez dwa tygodnie.
Przerwane zostały też dostawy żywności i leków. Analizowaliśmy, na ile dni wystarczy nam insuliny, na ile dni mamy jeszcze materiały do hemodializy, co jest potrzebne, aby wszystkie sale operacyjne działały.
Codziennie rozwiązywaliśmy niestandardowe zadania.
Wszyscy, z którymi rozmawiam o rozpoczęciu wojny na pełną skalę, podkreślają niemal bez wyjątku, że pamiętają panujący chaos. Komunikował się pan w ogóle z centralą?
Komunikacji z centrum nie było prawie żadnej. Owszem, rozmawiałem z szefem administracji obwodowej Ołeksandrem Wasylowyczem Staruchem, ale nie było jasnych poleceń ani jasnego planu działania. Nie było też instrukcji, czy komunikować się z Rosjanami, czy nie? A jeśli się komunikować, to jak?
A oni już rano 25 lutego zajęli komitet wykonawczy.
Nie pozostało nam nic innego, jak czekać na Siły Zbrojne Ukrainy.
I one nadciągnęły z Zaporoża 29 lutego, około dziesiątej rano. Całe 12 czołgów, czyli tyle, co nic. Przecież Rosjanie mieli prawie tysiąc pojazdów.
Jak Staruch, szef administracji obwodowej, reagował na pańskie pytania?
Któregoś wieczoru powiedział: "Jeśli czujesz niebezpieczeństwo, wyjedź. Potrzebujemy cię żywego". Zapytałem: "To jest rozkaz czy refleksja?". Mówi: "Nie, to ty podejmujesz decyzję". Zostałem. I to była moja ostatnia rozmowa z nim z okupowanego Melitopola.
Mieliście w mieście walki, nie takie jak w Mariupolu, ale jednak. Jak reagowaliście?
Walki toczyły się już pierwszego dnia. W nocy 24 lutego na południowych obrzeżach miasta została zniszczona stacja elektroenergetyczna. Następnego dnia doszło do walk w centrum.
Jak moglibyśmy zareagować? Gdy walki ustały, natychmiast wysłaliśmy robotników komunalnych, aby przywrócić życie po starciach. To był nasz cel.
Kiedykolwiek wcześniej widział pan, jak wygląda pobojowisko?
Nigdy. Tak jak większość ludzi.
Co pan czuł na widok zniszczeń?
Szczerze mówiąc, emocji nie było. Był tylko jasny cel - zapewnić dobrostan mieszkańcom. Nie mogliśmy wpłynąć na sytuację militarną. No bo jak? Mając pięć śmieciarek?
Czy Rosjanie próbowali się z panem kontaktować, zanim pana porwali?
Było z ich strony pięć, może siedem prób. Złożyli mi ofertę "nie do odrzucenia". Pierwsze spotkanie odbyło się w budynku administracji państwowej.
Kto się z panem komunikował?
To byli przedstawiciele Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wywiadu, Rosgwardii. Podsumowując rozmowę, powiedzieli, że "jesteśmy tu na zawsze", że "nie chcemy nikogo zatrzymywać, nie chcemy nikogo łamać, ale trzeba się pogodzić z tym, że tu jesteśmy, na zawsze, i kropka".
Odpowiedziałem im: "mam inne zdanie, jestem odpowiedzialny za życie miasta, i kropka". Dodałem, że jeśli chcą, aby miasto miało prąd, ciepło i wodę, to na centralnym placu powinna dalej wisieć ukraińska flaga, a rosyjska powinna zostać usunięta z komitetu wykonawczego Rady Miejskiej Melitopola.
I usunęli ją już następnego dnia, zdaje się 27 lutego. Z tym że my dalej nie mogliśmy pracować w budynku komitetu wykonawczego, bo zakwaterowały się w nim rosyjskie oddziały. Ale flagę zdjęli, choć co jakiś czas próbowali wieszać swoją. Wtedy im przypominałem, że jeśli to zrobią - wyłączę prąd i wodę.
Nagrywałem codziennie wideo na tle flagi Ukrainy. To było dla bardzo ważne.
W budynku komitetu wykonawczego nie mogliście urzędować. Mieliście jakieś zastępcze biuro?
Urządziliśmy je w Pałacu Kultury im. Szewczenki. Znajduje się on przy centralnym placu miasta, czyli obok naszej flagi, której broniliśmy przez dwa tygodnie - aż do momentu, kiedy mnie aresztowali.
Był pan jednym z pierwszych polityków regionalnych w rosyjskiej niewoli.
W Melitopolu byłem drugi. Pierwsza była LejlaIbrahimowa, krymskotatarska deputowana Rady Obwodu Zaporoskiego, dyrektorka Melitopolskiego Muzeum Historii Lokalnej. Tatarów Krymskich uważali za szczególnie nielojalną grupę, dlatego Lejla jako jedna z liderek krymskotatarskich znalazła się na ich liście. Uważali, że "podżegała" mieszkańców do chodzenia na centralne place.
Została porwana i zwolniona krótko przede mną, 10 marca. Mnie wzięli 11 marca.
Spotkałem się z nią. Opowiadała o przesłuchaniu.
Czego od niej chcieli?
Tego samego, czego później ode mnie. Podporządkowania się.
Na ulicach miasta odbyły się masowe protesty, wielotysięczne wiece. Dla wroga było to zupełnie niezrozumiałe. Rosjanie próbowali ustalić, kto to organizuje.
Mieli "instrukcję", w której była mowa o tym, jak powinno się odbywać powitanie ich wojska. Według niej, po wkroczeniu do miasta - w tym przypadku do Melitopola - miał witać ich mer, radośnie odprowadzić do komitetu wykonawczego, a mieszkańcy mieli być wdzięczni za "wyzwolenie", i tak dalej.
A tu niespodzianka. Zamiast tego mer od początku mówi "nie" i broni ukraińskiej flagi. Z kolei mieszkańcy, zamiast o "wyzwoleniu", krzyczą na wiecach o okupantach. Raszyści chcieli, żebym przerwał te wiece, chociaż nie miałem ani takiej władzy, ani oczywiście chęci.
Jak odbyło się zatrzymanie pana?
Pod wieczór rosyjskie siły specjalne w asyście wojska przyjechały do naszego tymczasowego biura. Przedstawili się jednak jako wysłannicy "donieckiej republiki ludowej".
Założyli mi worek na głowę, wsadzili do samochodu i zawieźli na komisariat policji w Melitopolu, do aresztu śledczego. Tam mieściła się od pierwszych dni administracja okupacyjna.
Pierwszą noc i dzień siedziałem skuty. Strażnikom zabroniono nawet mówić mi, która jest godzina. Powiedzieli, że rzekomo finansowałem "Prawy Sektor" [ukraiński ruch nacjonalistyczny, a od 2014 r. partia polityczna, w Rosji jest zakazana - red.].
Domagali się, żebym podpisał się pod swoją dymisją i powołał na stanowiska kierownicze ludzi wskazanych przez Rosjan. Nie bili mnie, ale słyszałem, jak w celi obok torturowano jakiegoś uczestnika antyrosyjskich protestów. Jego krzyk było słychać w całym areszcie, to po prostu nieludzkie.
Został pan zwolniony po sześciu dniach. Wymieniono pana na dziewięciu rosyjskich poborowych. Jak pan patrzy na te wszystkie wydarzenia z perspektywy roku?
Niebezpieczeństwo, że zabiją mnie w wieku 33 lat, było duże. Myślę jednak, że prawda jest warta więcej niż ryzyko utraty życia. Dziś Ukraina walczy o wartości, nie tylko o terytorium.
Jeśli mówimy o wartościach, to dokonałem absolutnie słusznego wyboru, zostając i wspierając mieszkańców Melitopola. Trudno sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby prezydent Zełenski przystał na propozycję z początku wojny i opuścił państwo. Po czymś takim Ukraina pewnie nie walczyłaby tak odważnie przez rok, w sposób, którego nikt się nie spodziewał.
To samo, oczywiście na nieporównywalnie mniejszą skalę, dotyczy Melitopola. Dziś miasto, według amerykańskiego Instytutu Badań nad Wojną, jest miastem ruchu partyzanckiego. Melitopol po roku okupacji pozostaje proukraiński. To miasto, które czeka na deokupację. Gdybym na początku wyjechał, czy tak by się stało? Mieszkańcy czuliby się zdradzeni przez wybraną przez siebie drużynę.
Gdybym dziś znów stanął przed wyborem, wyjechać czy zostać, postąpiłbym tak samo, jak postąpiłem 24 lutego. Na pewno nadal będę wykonywał swoje obowiązki, choć teraz jestem zmuszony zarządzać z Zaporoża. Nasz zespół jest moją dumą, nikt z naszego kierownictwa nie zdradził Ukrainy.
Niewola jest okazją do przemyślenia życia na nowo, ale także szansą na umocnienie swoich zasad, intencji i celów.
I uświadomieniem wewnętrznych ograniczeń.
Jak powstał ruch partyzancki w Melitopolu?
Opór rozpoczął się już 25 lutego. To wtedy pierwsi mieszkańcy wyszli na ulice. Potem w manifestacjach brało udział po 3-4 tysiące osób.
Kiedy Rosjanie zaczęli zabierać z ulicy najbardziej aktywnych, ludzie zeszli do podziemia. To wtedy powstał ruch partyzancki, który dobrze współpracuje z naszymi siłami bezpieczeństwa, z naszym wojskiem.
Dzięki nim ludzie uświadamiają sobie, że rosyjska propaganda, że "Ukraina was opuściła i już nigdy nie wróci", jest całkowicie kłamliwa.
Nagle zaczęły psuć się składy kolejowe, znamy przypadki, kiedy zaczęły się wykolejać pociągi pancerne. To były przykłady ruchu partyzanckiego.
Rozpoczęły się też "akcje" z kolaborantami. Dokonano kilku zamachów, kilku z nich zginęło. To było konieczne, aby przerwać ewentualny rozwój współpracy z okupantem. Dlatego kolaborantów trzeba było zabijać jednego po drugim.
Ruch partyzancki w Melitopolu to wspaniała współpraca mieszkańców, władz miasta, służb specjalnych i wojska. Dziś wśród tych, którzy pozostali - a jest ich około 50 tys. - Rosję popierają nieliczni, wszyscy czekają na powrót Ukrainy.
Nikt nie chce powtórki z Doniecka i Ługańska. Nikt nie widzi, żeby Rosja zrobiła na zajętych terytoriach cokolwiek dobrego.
Wspomniał pan, że w Melitopolu pozostało około 50 tys. mieszkańców. Przed zamknięciem punktu kontrolnego w Wasilywce jesienią ub. roku można było wysyłać konwoje humanitarne, teraz nie jest to już możliwe. Co dziś robicie dla miasta?
W mieście są nie tylko "starzy" mieszkańcy. Mamy też dziesiątki tysięcy emigrantów wewnętrznych. Musimy zapewnić wszystkim tym ludziom pomoc materialną, humanitarną czy wysłać kogoś na leczenie do Europy. Musimy też w pełni zorganizować proces edukacyjny i zapewnić wypłaty wszystkim emerytom.
Ma pan jakąś wizję deokupacji?
Nasz plan deokupacji uwzględnia koordynację działań ze służbami bezpieczeństwa i wojskiem. Dlatego rejestrujemy fakty kolaboracji, żeby dysponować potem jednoznacznymi informacjami o tym, kto zdradził, a kto nie. Trafią one do organów ścigania.
Przyjrzeliśmy się głównym problemom społeczności po wyzwoleniu. Nasz zespół jeździł do obwodów charkowskiego i chersońskiego. Na przykład w Chersoniu niejasna jest sytuacja z merem [kontrowersyjny biznesmen Ihor Kołychajew, który został wybrany na mera Chersoniu w 2020 r., był rzekomo porwany przez Rosjan pod koniec czerwca, ale po ucieczce Rosjan nie wiadomo, gdzie jest; wcześniej wydał kilka oświadczeń popierających Rosję - red.].
W Chersoniu nie było nikogo, kto koordynowałby działania, to był główny problem. Drugi to komunikacja, trzeci - woda pitna, a czwarty - jedzenie.
Trzeba się również zająć rozminowaniem budynków. Analizujemy stan infrastruktury, zasilanie rezerwowe, odnowienie ukraińskiego systemu mobilnego i internetu. Przywozimy lekarzy i lekarstwa.
Teraz przygotowujemy już generatory elektryczne i tysiąc ton pomocy humanitarnej, z którymi możemy natychmiast udać się do Melitopola.
Wróćmy jeszcze do kolaboracji i kolaborantów. Do jakiego stopnia należy karać ludzi, którzy się w nią wdali?
Rozumiemy, że trudno zarzucić kolaborację ślusarzowi, który naprawiał krany w czasie okupacji. Ale główny księgowy spółki komunalnej, który dziś oblicza podatki i odprowadza je do rosyjskiego urzędu skarbowego, jest zdecydowanie kolaborantem.
Wie o tym?
Wie. Chodziło mu nie o ludzi, a o zachowanie ciepłej posady. Mamy ukarać kolaborantów w sposób jasny i surowy, będzie to oznaczało, że nie ma naszej zgody na takie zachowanie. Jeśli spojrzeć na głównych kolaborantów dzisiaj, są to ludzie dobrze znani.
Nie przybyli znikąd, byli w Chersoniu i Melitopolu. Na przykład w Melitopolu "merem" z nadania Rosjan została Galina Tymczenko, a "szefem obwodu zaporoskiego" Jewgienij Balicki [od lat byli w innym obozie politycznym niż Fedorow, prowadzili prorosyjską politykę - red.].
Czuje pan frustrację wśród mieszkańców?
Rok. Minął rok, odkąd ludzie tkwią w totalnej propagandzie. Frustracja jest wyczuwalna niemal namacalnie. Codziennie widzimy rozpacz ludzi, rozczarowanie i depresję. To nie znaczy, że mamy się poddać.
Czytaj też:
Igor Isajew dla Wirtualnej Polski