Ekspert: Zamieszki w Holandii to sygnał ostrzegawczy dla Polski
Setki zatrzymanych, zdemolowane centra największych miast, splądrowane sklepy, płonące samochody, ranni policjanci. Holandia przeżywa szok po trwających od soboty zamieszkach związanych z wprowadzeniem godziny policyjnej. Największych od ponad 50 lat. - Wydarzenia w Eindhoven oraz innych miastach Holandii muszą być dla nas jak alarm - twierdzi psycholog społeczna.
Zaczęło się w weekend od Amsterdamu i Eindhoven, ale po czasie rozlało również na inne miasta spokojnej dotąd Holandii. Policja konna w Rotterdamie zatrzymała 50 - głównie młodych - osób, które chwilę przed wprowadzeniem w sobotę godziny policyjnej nie zamierzały podporządkować się obostrzeniom pandemicznym rządu premiera Marka Rutte.
Skala agresji oraz zniszczeń zszokowała zdecydowaną większość społeczeństwa oraz polityków.
W stronę policji poleciały kamienie i fajerwerki, umundurowani odpowiedzieli armatkami wodnymi i gazem łzawiącym. W dzielnicy Rotterdam-Zuid - jak podają lokalne media - włamano się do kilkunastu sklepów, rannych zostało 10 policjantów.
Zdemolowano również centrum liczącego 150 tys. mieszkańców Den Bosch. M.in. osaczono tam szpital, uniemożliwiając dojazd karetek, które szukały wolnych miejsc w innych placówkach. Personel musiał zabarykadować drzwi w obawie o bezpieczeństwo swoich pacjentów.
Nie był to przypadek odosobniony - kamieniami obrzucono również oddział SOR szpitala w Enschede, spłonął też punkt testowania na obecność koronawirusa w niewielkiej miejscowości Urk. Największe zniszczenia dotknęły jednak Eindhoven, którego burmistrz mówił w niedzielę o Holandii "stojącej u progu wojny domowej".
- Dworzec Centralny został całkowicie zniszczony, a sąsiadujący z nim sklep splądrowany. Protestujący zabrali rowery z parkingu. Płoty i rowery były również używane do rzucania barykad na mobilną jednostkę policji. Ruch pociągów do i z Eindhoven został wstrzymany - donosił portal "Polonia w Holandii".
Łącznie w ciągu weekendu zatrzymano ponad 300 osób, 184 najagresywniejszych protestujących znalazło się w aresztach. Najmłodszy z zatrzymanych miał 14 lat.
"Wcześniej to się nigdy nie zdarzyło"
Holandia nie widziała podobnej skali rozruchów od 1975 r. oraz wydarzeń związanych z "Krakersrellen" - gwałtownymi zamieszkami zapoczątkowanymi w Amsterdamie, związanymi z masową eksmisją lokatorów mających problemy z zapłatą czynszu oraz nielegalnie zajmujących domy w centrum miasta.
"Moje serce krwawi. Głównym moim zmartwieniem jest teraz zapewnienie bezpieczeństwa w mieście. Obrazy, które widzieliśmy, ranią każdego mieszkańca" - skomentował niedzielne wydarzenia burmistrz Ben Bosch, Jack Mikkers.
- Po raz pierwszy w całej mojej karierze burmistrza konieczne było użycie przez siły porządkowe gazu łzawiącego. Wcześniej to się nigdy nie zdarzyło - dodawał burmistrz Rotterdamu, Ahmed Aboutaleb.
Od strony politycznej zapanowała konsternacja związana nie tylko ze skalą buntu przeciw planom rządu na walkę z pandemią, ale również zróżnicowaniem społecznym podczas zamieszek.
- Widzieliśmy tam wszystkich, cały przekrój Holandii. Od zatwardziałego chuligana po hipisa - komentowała na portalu nrc.nl badaczka społeczna Jelle van Buuren. Poseł partii CDA Wytske Postma dodawał na Twitterze: "Grabież i plądrowanie sklepów to było coś, co zdarza się w innych krajach. Nie tutaj. Nie w Holandii. To szaleństwo".
Zdaniem wielu ekspertów, sprzeciw wobec godziny policyjnej ("avondklok") to jedynie pretekst do wyrażenia frustracji w związku z narastającymi nierównościami oraz problemami ekonomicznymi dotykającymi Niderlandy.
Bez względu na motywacje, odpowiedź władz była jednoznaczna. - To jest niedopuszczalne. Nie ma nic wspólnego z protestem. To nie jest walka o wolność, ale przemoc kryminalna i tak będziemy ją traktować. Nie robimy tego dla przyjemności. Wprowadzamy godzinę policyjną, bo walczymy z wirusem i to na razie wirus odbiera nam wolność – mówił w poniedziałek premier Mark Rutte.
Czy taka sytuacja - erupcja społecznego niezadowolenia związanego z przeciągającym się lockdownem - może dotknąć również Polskę? O zdanie zapytaliśmy eksperta.
- W jakimś stopniu Polska podąża scenariuszem Holandii. Przecież w ubiegłym roku również u nas obserwowaliśmy ludzi na ulicach. Co prawda Protest Przedsiębiorców nie wyglądał tak groźnie jak zamieszki w zachodniej Europie, ale mieliśmy także Strajk Kobiet - zupełnie inny w formie, ale część uczestników demonstracji wyładowywało swoją frustrację związaną nie tylko z kontekstem politycznym, ale również z sytuacją covidową - mówi w rozmowie z WP dr Milena Drzewiecka, psycholog społeczna z Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Jak dodaje, to, czy dojdziemy do poziomu niezadowolenia równego Holandii, będzie zależało od tego, w jaki sposób rząd będzie otwierać lub zamykać kolejne sektory gospodarki. I jak będzie to tłumaczyć.
Symptomy są jednak już teraz niepokojące.
- Wszystkie znane mi badania przeprowadzone w czasie pandemii pokazują - bez względu na kraj - wzrost wskaźników związanych z odczuwaniem strachu, niepewności, depresji lub jej symptomów oraz złości. Zwłaszcza ta ostatnia emocja staje się coraz trudniejsza do kontroli - mówi Drzewiecka.
"Wydarzenia w holenderskich miastach muszą być dla nas jak alarm"
Zauważa jednak, gdy pytamy o to, dlaczego Polacy mimo wszystko nie ruszyli do demolowania ulic, że pomaga nam w tym pamięć o historii.
- Polacy, zwłaszcza urodzeni w PRL, lepiej pamiętają czasy ograniczania swobód i wolności - w tym sensie lepiej radzą sobie z obecnymi ograniczeniami. Żywe jest w Polsce doświadczenie "społeczeństwa niedoboru". Nawet przedsiębiorcy, którzy otwierają swoje lokale, są bardziej "kreatywni" niż na Zachodzie. Szukają obejścia przepisów podobnie jak radzono sobie np. ze złym zaopatrzeniem albo działaniem państwa podczas komunizmu - przekonuje ekspertka.
Każda wytrzymałość społeczna ma jednak swoje granice.
- W Polsce jesteśmy na etapie ogromnego zmęczenia codziennością wraz z równocześnie narastającą frustracją, która w pewnym momencie może prowadzić do agresji. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy ludzie mają poczucie nieuzasadnionego blokowania swoich celów. Nie wiedzą, dlaczego rząd wprowadza jakieś ograniczenia, jaki jest ich horyzont czasowy, nie widzą ich efektów. Wydarzenia w Eindhoven i innych holenderskich miastach muszą być dla nas jak alarm - przestrzega psycholog społeczna.
Marcin Makowski dla WP Wiadomości