Edmund Baranowski dla WP.PL: co piąty powstaniec miał karabin, to był pierwszy głęboki zawód
- Kiedy przyszedł moment ataku, mamy opaski, po jednym lub dwa granaty, a co piąty ma karabin. Nie ma, ani ciężkiej broni maszynowej, ani saperów, ani broni stromotorowej. To był pierwszy głęboki zawód, że coś jest nie tak, jak oczekiwaliśmy - mówi w rozmowie z WP.PL podpułkownik Edmund Baranowski, wiceprezes Związku Powstańców Warszawskich, uczestnik powstania. Twierdzi również, że decyzja o wybuchu powstania została oparta na fałszywych przesłankach. - I tu jest najciekawsza historia, która do dzisiaj nie jest i nigdy nie będzie rozstrzygnięta: z kim na przedpolach Pragi rozmawiał "Monter" i kto mu przekazał tak sugestywnie wypowiedź, że na obrzeżach Pragi już są rosyjskie czołgi - wyjaśnia.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska: Jak trafił Pan do batalionu "Miotła"?
Edmund Baranowski: Byłem w konspiracji od czerwca 1941 roku. Początkowo niewiele się działo - malowanie na murach, rozlepianie plakatów. Później przeszedłem do spraw poważniejszych - szkoła niższych dowódców i marzenie o tym, żeby skończyć konspiracyjną podchorążówkę. No i powstanie warszawskie. Ogromny entuzjazm w momencie kiedy jesteśmy na zbiórce, dostajemy opaski z napisem "Wojsko Polskie", z numerem plutonu, z orłem. Przechodzimy do kotłowni obiektu, w którym się znajdowaliśmy, tam jest rozdawana broń. I tu jest pierwszy ogromny zawód.
Jaką broń dostał pana oddział?
- Broń otrzymuje co piąty, co szósty, a każdy dostaje konspiracyjnej produkcji granat lub dwa - filipinki lub sidolki. Równocześnie wiemy, jakie czekają nas zadania - musimy zdobyć obiekt znajdujący się w odległości 150-200 metrów od miejsca zbiórki - i wiemy, że z bronią, którą otrzymaliśmy, nie mamy żadnych szans. Była to stacja paliw z własną bocznicą, obok niej linia kolejowa, cztery wysokie wieże strażnicze, dwie bramy metalowe od strony ulicy Obozowej i od strony Ostroroga.
Nie myśleliście państwo, że powinno wstrzymać się tę akcję ze względu na brak broni?
- Naszym zadaniem było zdobycie tego obiektu, nazywaliśmy go pieszczotliwie "Naftusia". Jeszcze przed tym powstańcza ciężka broń maszynowa miała zlikwidować broń maszynową na wieżach strażniczych, broń stromotorowa miała obrzucić pociskami dziedziniec, żeby uniemożliwić wyjście załogi na zewnątrz, saperzy mieli wysadzić obie bramy. Kiedy przyszedł moment ataku, mamy opaski, po jednym lub dwa granaty, a co piąty ma karabin. Nie ma, ani ciężkiej broni maszynowej, ani saperów, ani broni stromotorowej. Jest tylko 100 chłopaków i 10 dziewcząt - sanitariuszek i łączniczek, i rozkaz do uderzenia... Na szczęście jeden z rozsądnych oficerów prowadzących natarcie - porucznik Stanisław Lubański "Wit" - od razu się zorientował, że szanse są żadne i odwołał atak, ale dopiero gdy padli pierwsi zabici i ranni. To był pierwszy głęboki zawód, że coś jest nie tak, jak oczekiwaliśmy.
Otrzymaliście więcej takich rozkazów przeprowadzenia akcji z nierealistycznymi celami?
- Opaski, niewielka ilość broni i trudny do zdobycia obiekt - takich trudnych do zdobycia miejsc było dużo. Dlatego też zdobycze powstańcze w pierwszych dniach walki nie były wielkie. Tym bardziej, że Wola - gdzie rozpoczynaliśmy akcję - była silnie nasycona wojskiem niemieckim. Dwa dni wcześniej wyładowano na dworcach w Piastowie i Pruszkowie dywizję pancerną Hermann Göring, która rozlokowała się bardzo blisko naszych pozycji, na Ulrychowie. Nasza broń również znajdowała się na Ulrychowie i była praktycznie niedostępna, bo byli tam Niemcy.
Były również ciekawe rzeczy, jak zdobycie w pierwszych godzinach powstania wielkich składów mundurowych na ulicy Stawki. Mieliśmy masę mundurów wszelkiego rodzaju - letnie i zimowe, ogromne ilości zapasów żywnościowych. Mogliśmy wybierać w konserwach, gatunkach mięs, ale nie było w tych magazynach broni i nie było butów.
Z magazynami na Stawkach stała się rzecz dziwna, bo okazało się, że dwie formacje otrzymały polecenie ich zdobycia. Oddział porucznika "Stasinka" Sosabowskiego, syna gen. Sosabowskiego, tzw. Kolegium "A" i Dywizjon 1806. Magazyny zostały zdobyte przez oddział "Stasinka" w ciągu 20 minut bez strat własnych, ale nic o tym nie wiedząc, Dywizjon 1806 miał polecenie przejęcia magazynów, wobec tego natarł na obiekty, które już były w rękach powstańczych, ponosząc straty w rannych. To były takie różne powstańcze niedoróbki.
Batalion "Miotła" w czasie powstania fot. Wikimedia Commons
Nie mieliście broni przeciwpancernej, jak wyglądała walka z czołgami?
- Pierwszego dnia zdarzyła się rzecz niezwykła. Na ulicy Obozowej, na wprost bramy kościoła, w nasze ręce wpadły dwie duże niemieckie ciężarówki. Natychmiast zlikwidowano załogę tych samochodów, zabrano broń, która była w szoferkach i z ciekawością zajrzeliśmy do środka. Wewnątrz była zdobycz niezwykła - 450 pocisków kalibru 75 mm, pięknie zapakowanych, każdy pocisk osobno. Ale po co nam pociski, kiedy nie mamy armat? Natychmiast rozładowaliśmy ładunek w pobliżu domku grabarza na terenie cmentarza, a ciężarówki pomknęły już na Stawki po mundury i po żywność. 2 sierpnia na terenie ulic Okopowej i Mireckiego pojawiły się dwa niemieckie czołgi typu Pantera - ciężkie, 45-tonowe jednostki, bez osłony piechoty, więc w warunkach miejskich zdobycz stosunkowo łatwa. Zostały zaatakowane przez powstańców, którzy mieli kwatery na ulicy Mireckiego. Jeden z tych czołgów został zatrzymany na wylocie tej ulicy na Okopową, drugi przejechał dalej i zatrzymano go na wysokości bramy cmentarza żydowskiego.
Bardzo szybko z tych dwóch czołgów powstał pluton pancerny. Niemieckie załogi zostały zobligowane, żeby udzielić informacji, jak się z tymi czołgami obchodzić. Mieliśmy dwóch oficerów broni pancernej. Niemcom obiecaliśmy, że jak przeprowadzą gruntowny instruktaż, to zostaną doprowadzeni do linii niemieckich i mogą uciekać do swoich. I tak też zrobiliśmy. Okazało się, że ta wczorajsza zdobycz wcale nie była irracjonalna. Te 450 sztuk pocisków było przeznaczonych do czołgów Pantera. Został sformowany pluton pancerny, który służył do 11 sierpnia, biorąc udział w szeregu akcji bojowych. Jeden czołg został utracony w walce bezpośredniej z innym czołgiem, ale drugi został spalony przez samych powstańców dopiero 11 podczas przebicia z Woli na Muranów i Stare Miasto.
Jak przebiliście się do Starego Miasta?
- Trzykrotnie traciliśmy i odzyskiwaliśmy magazyny na Stawkach. Niemcy też chcieli odzyskać to, co stracili w tychże magazynach. Mundury były w pięciu towarowych wagonach, a całe zapasy cukru i innych materiałów do spożycia znajdowały się na półkach. Boje o magazyny trwały do nocy z 16 na 17 sierpnia. Wtedy Stawki utraciliśmy ostatecznie i wycofaliśmy się na Stare Miasto, w rejon ulic Konwiktorskiej i Sapieżyńskiej.
Widzieliście, że macie mało broni, że wyznaczone cele akcji były źle zaplanowane, ataki nie kończyły się powodzeniem. Zastanawialiście się wtedy, czy warto kontynuować walkę?
- Pierwsze depesze wysłane przez gen. Bora-Komorowskiego, nie 1, a 2 sierpnia, o których dowiedzieliśmy się później, mówiły: "dokonajcie natychmiastowych zrzutów broni i amunicji". Cała akcja powstańcza była zakrojona na 2-3 dni. Nie przypuszczaliśmy, że powstanie może trwać 63 dni. Już od pierwszych godzin walk oczekiwaliśmy na zrzuty. Nastąpiły dopiero w nocy z 4 na 5 sierpnia wbrew rozkazom brytyjskiego marszałka Slessora, który był zdania, że w broń powinniśmy być zaopatrywani przez Rosjan, którzy mają 40 km do miasta, a nie dokonywać lotów po 1500 km w jedną stronę. Miał rację, ale niestety nie brał pod uwagę względów politycznych.
Cztery polskie załogi "zlekceważyły" te polecenia, za wiedzą szefa polskiej bazy w Brindisi pułkownika Arciuszkiewicza i poleciały nad Warszawę. Trzy maszyny dotarły nad miasto. Czwarty samolot - kapitana Mioduchowskiego, został zaatakowany przez nocne myśliwce w rejonie Piotrkowa i zrzuciła tam swój ładunek - na szczęście nad lasami, dzięki temu trafił do rąk 25 Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
Dzięki temu, że w nocy z 4 na 5 sierpnia otrzymaliśmy zrzuty, w sumie 16 dużych pojemników, mogliśmy odeprzeć niemiecki atak, który nastąpił 5 sierpnia wczesnym rankiem na Wolę. Niemcy uderzyli potężnymi siłami, ale dzięki temu, że otrzymaliśmy broń przeciwpancerną, tzw. PIAT-y, ciężkie granaty i dużo broni maszynowej, byliśmy mocni w momencie, kiedy odpieraliśmy atak.
Przed wybuchem powstania dowództwo wiedziało, jaka jest sytuacja, jakim uzbrojeniem dysponowaliśmy. Czy to była dobra decyzja, aby zaczynać walkę właśnie 1 sierpnia?
- Ocena tej decyzji to zadanie dla historyków, którzy będą rozmawiali o tym jeszcze przez trzy pokolenia. Od 29 lipca na przedpolu Warszawy, na polach Radzymina, toczyła się wielka bitwa pancerna, największa od czasu bitwy pod Kurskiem. Radziecka 2 Armia Pancerna Gwardii, po zdobyciu Lublina i Chełma, otrzymała rozkaz, aby uderzać w kierunku Pragi i utrzymać, nie Warszawę, ale Pragę. Niemcy również postanowili bronić Warszawy. Zgromadzili 4 dywizje frontowe, które były już mocno przetrzebione, ale miały swoją renomę - "Wiking", "Totenkopf", 4 dywizja. Równocześnie sprowadzili dwie dobrze wyposażone dywizje - jedną z Holandii - 19 Dolnosaksońską i z Włoch 1 Dywizję Pancerno-Spadochronową Hermann Göring.
Postanowili, że będą bronić linii Wisły od Kazimierza do ujścia Bugu i Narwi. Kiedy 2 Armia Pancerna Gwardii, jedna z najlepszych radzieckich jednostek, składająca się z trzech korpusów pancernych - trzeciego, ósmego i piętnastego oraz dywizji kawalerii, dotarła na przedpola Warszawy, trafiła na niesłychanie silny opór niemieckich dywizji pancernych z dużym doświadczeniem bojowym. Bitwa trwała do 1 sierpnia, mniejsze walki toczono jeszcze do 3 sierpnia, po wycofaniu się wojsk radzieckich na linię miejscowości Radzymin-Okuniew-Wołomin.
W jakich okolicznościach nastąpiła decyzja o wybuchu powstania? Pułkownik Antoni Chruściel "Monter", dowódca powstania, podjął decyzję, rozsądną zresztą, że wyruszy na Pragę na rekonesans, po odprawie Komendy Głównej Armii Krajowej, gdzie zapadła decyzja, że powstanie nie wybuchnie, ani 1, ani 2 sierpnia. On na rowerze pojechał na obrzeża Pragi i Grochowa. I tu jest najciekawsza historia, która do dzisiaj nie jest i nigdy nie będzie rozstrzygnięta: z kim na przedpolach Pragi rozmawiał "Monter" i kto mu przekazał tak sugestywnie wypowiedź, że na obrzeżach Pragi już są rosyjskie czołgi.
Tych czołgów tam nie było?
- Miejsce, gdzie miały być czołgi, znajdowało się 300 metrów od miejsca rozmowy - nie wiadomo, czy był tam jeden człowiek, czy kilku ludzi. Rozsądny dowódca mógł podjechać tam na rowerze, który miał ze sobą i zobaczyć, czy te relacje odpowiadają prawdzie. Ale on natychmiast wrócił do Warszawy na obrady Komendy Głównej, przybył tam przed terminem, przed 18, i powiedział do Bora-Komorowskiego: "to jest ostatni moment żeby podjąć decyzję, mam miarodajne informacje, że Rosjanie już atakują Pragę". Generał Bór-Komorowski, po rozmowie z wicepremierem rządu, panem Jankowskim, który powiedział: "dobrze, zaczynajcie panowie", wydał rozkaz "Monterowi": "jutro o 17 rozpoczyna pan akcję 'Godzina W'".
Równocześnie, gdy trwały rozmowy w Komendzie Głównej, czyli późnym popołudniem 31 lipca, dowódcy radzieckiej 2 Armii Pancernej Gwardii doszli do wniosku, że bitwa jest przegrana. Rosjanie stracili ponad 300 czołgów, przy trzykrotnie mniejszych stratach Niemców, całkowitemu zniszczeniu uległ 3 Korpus Pancerny, dwa pozostałe też miały ciężkie straty i zapadła decyzja: wycofujemy się w kierunku linii miejscowości Radzymin-Okuniew-Wołomin i będziemy tej linii bronić. Nie mieliśmy już po co uderzać, bo Rosjan już nie było.
Jak pan ocenia z perspektywy 70 lat całe powstanie, warto było wtedy podejmować walkę, czy lepiej było poczekać, jak Czesi?
- To była niezwykła sytuacja polityczna i militarna. Poza tym przez Warszawę od 20 lipca przewalały się ogromne tłumy żołnierzy niemieckich z uciekających jednostek. Niemiecka ludność cywilna również uciekała. Wydawało się, że może to jest właściwy moment. To było 20 lipca, 23 Niemcy już wrócili do Warszawy i sprawowali rządy mocną ręką, między innymi wydali zarządzenie o 100 tys. "ochotników" do kopania fortyfikacji na linii Wisły. To temat na lata, jak już powiedziałem, na trzy pokolenia. Takie były okoliczności. Na pewno decyzja o wybuchu powstania została oparta na fałszywych przesłankach, bez właściwej oceny sytuacji. Gdyby były telefony komórkowe, ktoś dałby znać Komendzie Głównej Armii Krajowej, że Niemcy zdobyli przewagę w bitwie, która toczyła się już drugą dobę. Gdyby Rosjanie otrzymali jakieś wsparcie ze wschodu, może ponowiliby uderzenie na Pragę, ale wtedy doszły względy polityczne. Trwały rozmowy na linii Stalin-Mikołajczyk. W pierwszych dniach sierpnia Stalin oświadczył, że "awantura
warszawska" go zupełnie nie interesuje.
Rozmawiał Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska