"Nie wpuściłam nikogo. Bałam się"
"Pamiętaj, żebyś o piątej była w domu. To ostatnie słowa, które powiedział do mnie mąż, gdy wychodził do Powstania. Powiedział to już na schodach, gdy nagle go coś tknęło, przystanął i spojrzał na mnie raz jeszcze. Pamiętam dokładnie, w co był wtedy ubrany. Na długie buty i bryczesy dla niepoznaki naciągnął jasny, letni garnitur. Skórzany wojskowy płaszcz zrolował i schował do plecaka. Nie miał przy sobie broni, tylko lornetkę, którą w 1939 roku przywiozłam z Wołynia.
Gdy Janek wreszcie się odwrócił i zaczął schodzić w dół, zrobiłam za nim znak krzyża. Mąż poszedł do Powstania nie tylko bez broni, ale i bez żadnej nadziei. Był oficerem, wiedział, jak szczupłe są siły Armii Krajowej i jak potężni są Niemcy.
Moja mama, która była sanitariuszką Armii Krajowej, wyszła na koncentrację jeszcze przed Jankiem. Zostałam więc w domu z niemowlęciem na ręku i moją osiemdziesięcioletnią babcią, Wiktorią Wilżyną - nazywaną przez nas Tunią - która zaledwie przed kilkoma dniami przyjechała w odwiedziny z Nowego Targu. Chciała zobaczyć prawnuka. Niestety, termin tej rodzinnej wizyty wybrała fatalnie.
Pierwsze strzały usłyszałyśmy punktualnie o piątej. Boże, to już. Zaczęło się. Podbiegłam szybko do okna, żeby je zamknąć. A potem do kołyski. Jacuś na szczęście smacznie spał. Kanonada mu zupełnie nie przeszkadzała. Po chwili rozległ się przeraźliwy łomot na klatce schodowej. To przechodnie, których Powstanie zaskoczyło na ulicy, biegali po schodach i pukali do kolejnych drzwi. Po chwili rozpierzchli się po mieszkaniach. Ja nie wpuściłam nikogo. Bałam się" - wspomina w książce Irena Herbich z domu Wilga.