"On się po prostu wstydził dziewczyny"
"Latem 1944 roku nastroje w Warszawie były tak napięte, że prędzej czy później Powstanie musiało wybuchnąć. My tak bardzo chcieliśmy walczyć. Odegrać się za te straszne pięć lat upokorzeń. Za te pięć lat niemieckiej buty. Gdy nadeszła godzina 'W', byłam w domu na ulicy Piusa. Zostałam sanitariuszką. Od razu mieliśmy pierwszą ranną. Przywieźli do nas koleżankę z konspiracji, którą kolega postrzelił w nogę. Fatalny wypadek. Czyścił broń i nie wiedział, że jest naładowana.
Pierwszy powstaniec ranny w boju, którego opatrywałam, miał wyrwany z pleców spory kawał ciała. Był to widok straszliwy. Byłam zszokowana. Mimo to udało mi się jakoś opanować i założyć mu opatrunek. Nie wiem, jak to zrobiłam. Nie wiem też, jak mogliśmy robić takie rzeczy, jak mogliśmy pracować w takich prowizorycznych warunkach. A na dodatek, jakby tego było mało, ranni również przysparzali nam problemów. Choćby wtedy, gdy przynieśli nam dwudziestoparoletniego mężczyznę do kwatery naszego batalionu w szkole na Górskiego. Pytam go, co się stało, a on zaczyna wrzeszczeć. Dosłownie wrzeszczeć: - Odejdź! Odejdź! Niech ktoś inny do mnie przyjdzie! Myślałam na początku, że jest w szoku, że nie wie, co mówi. Ale nie, był całkowicie przytomny. Sprawa szybko się wyjaśniła. Otóż był ranny wysoko w udo i żeby założyć opatrunek, należało mu ściągnąć spodnie. On się po prostu wstydził dziewczyny. Takie to były czasy i tacy to byli chłopcy" - wspomina Krystyna Sierpińska z domu Myszkowska.
Na zdjęciu: sanitariuszki z noszami na ulicy Jaworzyńskiej. Jeszcze w czasie konspiracji Krystyna otrzymywała od brata pieniądze na obiady - zamiast jedzenia kupowała jednak bandaże i opatrunki. Gdy wybuchło Powstanie, została sanitariuszką. Dzięki "obiadom" pomogła wielu rannym chłopcom.