"Mieli tarcze, hełmy, pałki i ujadające psy"
Dla prezydenta Bronisława Komorowskiego stan wojenny zaczął się 12 grudnia przed godz. 23. "Porucznik, którzy przyszedł do domu z milicjantem i łomem, powiedział, że jestem internowany. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo dotąd bywałem aresztowany, a nie internowany" - wspominał na antenie TVP Info. Gdy przyszli wojskowi, żona zdążyła tylko spakować prezydentowi do plecaka góralski sweter, ciepłe skarpety, czosnek, cebulę i Pismo Święte. Została z dwójką maluchów: dwuletnią Zosią i ośmiomiesięcznym Tadkiem. Po internowaniu Komorowskiego przewieziono na komendę Milicji Obywatelskiej na warszawskim Mokotowie, a później do więzienia na Białołęce. "To było już po północy. Spisano nasze dane, a później o świcie wprowadzono nas do opuszczonego wcześniej pawilonu w szpalerze brygady do tłumienia buntów, wyposażonej w tarcze, hełmy, pałki i ujadające psy. Każdy szedł ze swoim tobołkiem: kocem i menażką. Na klatce schodowej na półpiętrze stał telewizor, z którego mówił do nas generał Wojciech Jaruzelski" -
wspominał.
Bronisław Komorowski zaznaczył, że internowanie często łączyło się z ludzkimi dramatami. "Każdy zostawił żonę, dzieci, zaniepokojonych rodziców. Niektórzy koledzy mieli dramatyczne przeżycia. Wyciągano ich w bieliźnie z domu, w których zostawała żona w ostatnich dniach przed urodzeniem dziecka" - powiedział. Zdaniem Bronisława Komorowskiego, w tych dniach powszechne były obawy o przyszłość Polski. "Każdy z nas pytał, co tego wyniknie. Ja byłem pewny, że jakaś dramatyczna walka. Niektórzy koledzy mieli inne zdanie" - mówił prezydent w TVP Info.