Donald Tusk obiecuje program "Cela+". Klucz do niej ma Andrzej Duda [OPINIA]
Lider Platformy Obywatelskiej obiecywał i obiecuje rozliczenie afer obecnego rządu. Wierzący w to, porzućcie nadzieję. Kaczyński i spółka tak zabetonowali stworzony przez siebie układ, że rozbicie go będzie zadaniem na lata, a nie na 100 dni.
Donald Tusk kontynuuje objazd kraju. Przemawia krótko, energicznie, nie gubi się w dygresjach jak prezes Kaczyński, a co najważniejsze realnie rozmawia z ludźmi, nawet tymi, którzy mają nie tyle trudne, co złośliwe pytania.
Jak zwykle w takim kampanijnym trybie – a w Polsce mamy od dawna do czynienia z ciągnącą się miesiącami prekampanią – w trakcie spotkań z potencjalnymi wyborcami Tusk składa obietnice. Choćby socjalne – jak podwyżki o 20 proc. dla sfery budżetowej, "babciowe" czy budowy żłobków.
To jednak nie tylko "socjal". W przypadku Tuska najważniejszą z grupy "nie tylko" wydaje się obietnica rozliczenia PiS.
W tej grupie chodzi o prześwietlenie wszystkich afer z udziałem PiS-owskich notabli, wszystkich popełnionych przez obóz władzy deliktów konstytucyjnych, każdej bezprawnie przywłaszczonej złotówki, odzyskania naszych wspólnych instytucji, które PiS zawłaszczył w ostatnich ośmiu latach: od Trybunału Konstytucyjnego po TVP.
Grupę "nie tylko" Donald Tusk podsumował kiedyś hasłem "Cela+".
Do tych obietnic Tusk wrócił na niedawnym spotkaniu z wyborcami w Kleosinie pod Białymstokiem. Pytany o rozliczenia PiS po wyborach, lider PO odpowiedział: "Pierwsze 100 dni to będzie ciężka harówa, bardzo twarde decyzje i nie ma zmiłuj się, nie ma litości dla tych, którzy ukradli czy skrzywdzili innego człowieka. Będą musieli zapłacić. To jest mój obowiązek, moje zadanie".
Brzmi to bez wątpienia dobrze. Problem w tym, że równie dobrze przez pierwsze sto dni swoich ewentualnych rządów po jesiennych wyborach, opozycja nie będzie mogła wiele politycznie zrobić i to nie tylko w kwestii rozliczeń z PiS. I to niezależnie od tego, jak ciężko będzie pracowała. Stan ten może potrwać znacznie dłużej niż 100 dni.
To będzie najsłabszy polski rząd w XXI wieku
Nawet jeśli opozycja zdobędzie w przyszłym Sejmie dość mandatów, by zablokować większość PiS i Konfederacji – co dziś wcale nie jest przecież pewne – to w efekcie powstanie najsłabszy politycznie polski rząd w XXI wieku.
Słabszy niż rządy PiS z lat 2005-2007, które były najpierw mniejszościowe, następnie sprawowane w trudnej, bo niestabilnej koalicji z Ligą Polskich Rodzin – skrajnie prawicową koalicją nacjonalistów od Romana Giertycha, środowiska Macierewicza i starszych pań od ojca Rydzyka – i Samoobroną.
PiS w okresie 2005-2007, mimo wszystkich problemów z chwiejną większością w Sejmie, dysponował jednak własnym prezydentem - Lechem Kaczyńskim. Dlatego nie musiał liczyć się z możliwością weta blokującego wszelkie inicjatywy legislacyjne.
Sytuację opozycji po jesiennych wyborach – jeśli, powtórzymy, wygra – porównać będzie można do rządów AWS z lat 1997-2001: ciągle niestabilnej, wewnętrznie skłóconej koalicji, mającej nad sobą dysponującego wetem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a naprzeciw siebie zdyscyplinowaną, efektywną polityczną maszynę SLD pod wodzą Leszka Millera w swojej politycznej życiowej formie.
Jesienią opozycja będzie musiała sklecić rządową większość z co najmniej trzech klubów parlamentarnych. Mimo wielokrotnych deklaracji, że na opozycji nie ma wrogów, stosunki pomiędzy różnymi opozycyjnymi komitetami pozostają na tyle napięte, że niejeden wyborca zadaje sobie pytanie: "Czy oni się dogadają do wyborów". A właściwa kampania, gdy najłatwiej jest się politycznie skłócić, jeszcze się przecież nie zaczęła.
Ściana konstytucyjnej arytmetyki
Załóżmy jednak, że rząd opozycji powstaje, udaje się uzbierać dla niego większość i podzielić resorty. Rozliczenia z PiS będą akurat tym, do czego najłatwiej będzie się zgodzić całej opozycji. Obiecują to zarówno Tusk, Zandberg, jak i Hołownia oraz Czarzasty.
Problem w tym, że wszelkie, najbardziej ambitne plany rozliczeń mogą rozbić się o prostą konstytucyjną arytmetykę: weto prezydenta, do którego odrzucenia potrzeba większości trzech piątych głosów, przy obecności na sali sejmowej co najmniej połowy konstytucyjnej liczby posłów.
Żaden, nawet najbardziej optymistyczny scenariusz nie daje dziś wyniku, który dawałyby opozycji szansę na taką większość. Po przegranych przez PiS wyborach prezydent może zacząć grać przede wszystkim na siebie i niekoniecznie musi w swoich decyzjach kierować się wolą dawnej partii.
Ale choćby ze względu na obronę własnej biografii politycznej, nie będzie też raczej chętny rozliczeniom mającym podważyć wszystkie kluczowe zmiany, jakie dokonały się po 2015 roku. Widać to choćby po tym, jak bardzo – niezależnie od tego, jakie konsekwencje niesie to dla Polski w polityce europejskiej – tak uparcie broni nowej Krajowej Rady Sądownictwa i powołanych przez nią neosędziów.
W latach 2007-2010, gdy Platforma wspólnie z PSL dzieliła rządy z prezydentem Lechem Kaczyńskim, PiS dzięki poparciu prezydenta udało się zachować kontrolę nad Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, a przez nią nad TVP.
Teraz prezesa TVP wybiera zgodnie z ustawą zdominowana przez polityków PiS Rada Mediów Narodowych. Jej obecna kadencja kończy się dopiero w 2028 roku. By odebrać Radzie obecne kompetencje trzeba ustawy i podpisu prezydenta. Więc wszyscy ci, którzy liczą, że dzięki klęsce PiS Rachoń, Ogórek, Jakimowicz czy Pereira jeszcze przed końcem tego roku przestaną straszyć z ekranów TVP, mogą się srogo rozczarować.
PiS mocno się okopało
Rządzący dziś obóz okopał się przy tym mocno nie tylko w TVP i Pałacu Prezydenckim. W całości obsadził też Trybunał Konstytucyjny. Choć dziś jest on skłócony i niezdolny do orzekania, to w sytuacji, gdy pojawi się nowy rząd, może zapomnieć o konfliktach i przyjąć rolę wielkiego hamulca blokującego pod zarzutami niekonstytucyjności inicjatywy nowej większości – zwłaszcza te, mogące zaszkodzić PiS.
Teoretycznie do tego, by PiS-owcom, którzy sprawując władzę, po prostu naruszyli prawo, postawić zarzuty i odebrać immunitet nie potrzeba podpisu prezydenta, ani zgody Trybunału Konstytucyjnego.
Wystarczy sprawna, niezależna od politycznych nacisków prokuratura, wolne sądy i zwykła sejmowa większość.
Co jednak, jeśli rzutem na taśmę, tuż przed wyborami, PiS znów rozdzieli urząd prokuratura generalnego i ministra sprawiedliwości, obsadzając na tym pierwszym stanowisku swojego człowieka? Nawet jeśli tak się nie stanie, to od uwolnienia prokuratury spod wpływów Zbigniewa Ziobry i jego ludzi do faktycznego postawienia pisowskim notablom zarzutów - nie mówiąc o wydaniu prawomocnych wyroków - miną lata.
Po rządach pierwszego PiS jedyny wyrok w sprawie Mariusza Kamińskiego zapadł dopiero w 2015 roku – a i ten był nieprawomocny. Zanim zdążył się uprawomocnić, prezydent Andrzej Duda ułaskawił dawnego partyjnego kolegę.
Nie tylko pierwsze 100 dni, ale co najmniej pierwsze dwa lata ewentualnych rządów opozycji, mogą okazać się więc drogą przez mękę. I to nie tylko w kwestii rozliczeń z PiS, ale także jakichkolwiek reform. Chyba że dzisiejsza opozycja wypracuje jakiś rodzaj zawieszenia broni z prezydentem Dudą – czemu zapowiedzi rozliczeń PiS raczej nie sprzyjają.
Opozycja nie może też powiedzieć: nic nie możemy
Z drugiej strony liderzy opozycji na pytania o rozliczenia tego, co się stało w latach 2015-2023 nie mogą odpowiadać "przepraszamy, ale co najmniej do 2025 roku to my nic nie możemy". Nie mogą tego zrobić nie tylko dlatego, że nie takich odpowiedzi oczekuje elektorat.
W ostatnich ośmiu latach stało się w Polsce bardzo wiele złego. Nie chodzi tylko o to, że nigdy nie mieliśmy władzy tak jałowej intelektualne, tak otwarcie gardzącej tą częścią Polski, która na nią nie głosuje, tak bezczelnie zawłaszczającej państwo i tak pokazowo marnującej szanse, jakie pojawiały się przed Polską – w demokracji odpowiednią sankcją za to wszystko jest wyborcza klęska.
Rządy PiS przyniosły coś gorszego: rozkład podstawowych praw i procedur, które powinny regulować działanie państwa. Niesławne wybory pocztowe to nie tylko kpina z państwa i popis legendarnej już nieudolności ministra Sasina. To również – jak stwierdziła w kontroli NIK – działanie najpewniej łamiące prawo.
Co najgorsze, PiS w 2015 roku uznał, że samodzielna większość w Sejmie i Senacie wspierane przez "własnego" prezydenta dają mu prawo do faktycznej zmiany ustroju.
Tymczasem nigdy nie dostał do tego demokratycznego mandatu od wyborców, miał obowiązek rządzić w ramach wyznaczanych przez konstytucję.
Te ramy wielokrotnie były przekraczane od momentu, gdy prezydent Duda przyjął ślubowanie od sędziów-dublerów.
To, co stało się później z Trybunałem, właściwie całkowicie pozbawiło go zapisanych w konstytucji funkcji – organu zdolnego kontrolować to, czy działalność sejmowej większości mieście się w granicach wyznaczanych przez ustawę zasadniczą. Zmian dokonanych w ten sposób nie można zostawić samym sobie, gdyż grozi to stanem zupełnej prawnej anomii.
Co robić?
Co więc robić ma opozycja? Jak taktycznie komunikować wyborcom to, że transgresje PiS zostaną rozliczone, a jednocześnie nie rozbudzać nadziei na nie wiadomo jakie cuda w ciągu pierwszych stu dni, tak by ludzie nie poczuli się znów, jeśli nie oszukani, to na pewno zawiedzeni przez polityków?
Na to pytanie odpowiedzi oczekiwać powinniśmy od wszystkich liderów opozycji, w ramach społecznego podziału pracy to oni mają, obowiązek wymyślać kierowanym przez siebie partiom polityczną taktykę, nie publicyści.
Nie jest to przy tym kwestia tylko taktyki i komunikacji. Opozycja potrzebuje planu nie na pierwsze 100 dni, ale co najmniej na dwa lata. Bo najbliższe wybory tak naprawdę mogą się okazać dopiero pierwszą rundą walki o przywrócenie panowania konstytucji w państwie, drugą będą wybory prezydenckie za dwa lata. Potrzebny jest plan minimum na kohabitację z Dudą i plan maksimum stopniowego odzyskiwania instytucji zawłaszczonych przez PiS i przywracania elementarnej praworządności. Bo możliwe, że nie będzie na to innego sposobu niż czekać na to, aż wraz z końcem kadencji kolejnych sędziów kruszyć się będzie większość PiS-owskich sędziów w Trybunale Konstytucyjnym.
Obywatelskie emocje wzywające do "rozliczenia PiS" są ważne i opozycja nie może ich ignorować.
Ale nie może też wyłącznie obsługiwać tych emocji. Potrzebuje strategicznego pomysłu, jak rządzić w wyjątkowo trudnych warunkach. Na razie w żadnej opozycyjnej partii specjalnie go nie widać.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski