ŚwiatChaos, rebelia i klęska Borisa Johnsona. Widmo brexitu oddala się

Chaos, rebelia i klęska Borisa Johnsona. Widmo brexitu oddala się

Boris Johnson całe swoje życie chciał zostać premierem. We wtorek, na skutek spektakularnych zwrotów akcji w parlamencie, jego marzenie przerodziło się w koszmar. I choć wciąż jest szefem rządu, to stracił kontrolę nad wydarzeniami. Brexit prawdopodobnie znowu zostanie odłożony.

Chaos, rebelia i klęska Borisa Johnsona. Widmo brexitu oddala się
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Oskar Górzyński

04.09.2019 | aktual.: 04.09.2019 16:02

"Kolejny szalony dzień w Brexitlandii" - tak swoją relację z wtorkowych wydarzeń na Wyspach zatytułował francuski dziennik "Le Figaro". Jednak nawet na wyśrubowane standardy po-referendalnej brytyjskiej polityki był to dzień bardziej zwariowany niż inne.

Największych atrakcji dostarczyło wtorkowe posiedzenie Izby Gmin, pierwsze po wakacyjnej przerwie. Brytyjski parlament zawsze obfituje w polityczny teatr, jednak scena jaka odegrała się podczas pierwszego przemówienia premiera Borisa Johnsona w izbie, przejdzie do historii.

Kiedy Johnson był w środku zdania, konserwatywny jeszcze wtedy poseł Philip Lee wstał ze swojego miejsca, przeszedł przez Izbę na drugą stronę ław poselskich i stał się liberalnym członkiem opozycji. I w tym oto momencie partia Borisa Johnsona straciła swoją większość w parlamencie.

Nie był to zresztą jedyny moment, który zapisze się w pamięci. Inny to postawa przewodniczącego Izby Gmin i arcybrexitera Jacoba Reesa-Mogga, który debacie na temat brexitu ostentacyjnie przyglądał się w pozycji półleżącej, rozłożony wygodnie na kilku miejscach.

Rees-Mogg - milioner wychowany w rodzinie z arystokratycznymi pretensjami - to symbol tych, których labourzystowska opozycja nazywa z sarkazmem "urodzonych, aby rządzić". We wtorek Rees-Mogg, robił wszystko by ten wizerunek scementować. Wcześniej tego dnia, podczas audycji w radiu LBC, lekką ręką zbył uwagi lekarza, który ostrzegał, że w skutek twardego brexitu pacjentom może zabraknąć insuliny.

Gwoździem programu było jednak głosowanie nad poprawką opozycji, która pozwoliłaby jej przejąć kontrolę nad porządkiem obrad. Pozbawieni większości Torysi przegrali z kretesem - przeciwko rządowi zagłosowało 21 konserwatywnych "rebeliantów", w tym najdłużej zasiadający w parlamencie poseł Kenneth Clarke. On, wraz z pozostałymi buntownikami - m.in. Nicholasem Soamesem, wnukiem Winstona Churchilla - zostali później wyrzuceni z klubu parlamentarnego partii.

Brexit. Czy będą wybory?

Co dramatyczne sceny z parlamentu oznaczają w praktyce? Mniej więcej tyle, że Boris Johnson stracił kontrolę - nad własną partią, nad parlamentem i przede wszystkim nad procesem brexitu. Premier próbował jeszcze ratować sytuację, zgłaszając wniosek o rozwiązanie parlamentu, by móc o przywrócenie kontroli powalczyć w wyborach.

W środę podczas obrad Izby Gmin zaproponował datę nowych wyborów na 15 października. I wydawał się być zdesperowany, by do tego doprowadzić. W pewnym momencie krzyczał wręcz do lidera opozycji Jeremy'ego Corbyna, nazywając go "wielką kobiecą bluzką". Innym razem określił go mianem "tchórza".

Ale "Sojusz Rebeliantów" - jak nazwali się posłowie partii opozycyjnych - raczej nie zrobi premierowi tej przysługi. Keir Starmer, minister ds. brexitu w gabinecie cieni Partii Pracy, zapowiedział, że wyborów nie będzie, dopóki rząd nie złoży wniosku o przełożenie daty wyjścia z UE i nie zapewni, że twardego brexitu nie będzie.

W środę Izba Gmin zagłosuje za poprawką, która zobowiąże rząd do złożenia właśnie takiego wniosku, jeśli do 19 października (daty ostatniego szczytu Rady Europejskiej) nie dojdzie do zatwierdzenia umowy rozwodowej z UE. Na przyjęcie takiej umowy się nie zanosi. Jak doniósł we wtorek dziennikarz "Daily Telegraph" Peter Foster, rząd Johnsona nawet nie próbował podjąć na poważnie rozmów z Brukselą, a cała jego strategia opierała się na grze na czas.

Całe zamieszanie dodatkowo komplikuje całkowity brak zaufania do premiera. Ludzie Johnsona już wcześniej sugerowali, że może on po prostu zignorować zobowiązanie do przełożenia brexitu nałożone przez parlament, lub wymusić na królowej Elżbiecie zawetowanie takiej ustawy. Zaś posłowie lojalni wobec premiera, jak np. minister rządu Michael Gove, odmówili odpowiedzi na pytanie, czy rząd podda się wytycznym parlamentu. I choć sam Johnson zapowiedział we wtorek, że podporządkuje się prawu, to mało kto wierzy mu na słowo. Zwłaszcza po tym, jak wcześniej w nagły i bezprecedensowy sposób doprowadził do zawieszenia parlamentu. Wejdzie ono w życie 9 września i potrwa aż do 14 października, co znacznie zawęża pole manewru opozycji.

Boris Johnson na łasce opozycji

Mimo to, dalej możliwych jest co najmniej kilka scenariuszy. Kolejnym krokiem może być zgłoszenie przez opozycję wniosku o wotum nieufności. To oznaczałoby wcześniejsze wybory, chyba że w ciągu 14 dni "Sojusz Rebeliantów" sformuje własny rząd - coś na kształt "rządu jedności narodowej". Według komentatorów to jednak jest mało prawdopodobne. Tym bardziej, że osoba lidera Partii Pracy - marksisty Jeremy'ego Corbyna - budzi niemal tyle samo negatywnych emocji, co osoba premiera.

Dlatego możliwy jest też trzeci scenariusz: bezczynność.

- Po prostu nic nie robić i dać się dusić Johnsonowi we własnym mniejszościowym sosie, co z perspektywy Partii Pracy wydaje się najbardziej atrakcyjne. Boris nie mógłby nic zrobić, traciłby poparcie i byłby narażony na ataki Nigela Farage'a z prawej strony - mówi WP analityczka firmy AKE Group.

Podobnego zdania jest dziennikarz stacji ITV Robert Peston.

"To jest cała miara szaleństwa. Johnson nie ma poparcia posłów, by cokolwiek zrobić, ale to nie oznacza, że w interesie Corbyna i Partii Pracy leży skrócenie jego i naszej męki. To nie konstytucyjny kryzys, tylko konstytucyjne fiasko" - skonkludował Peston na swoim blogu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz także
Komentarze (60)